POCZĄTEK

WSTĘP

W końcu spokój. To znaczy, ze szkołą. To znaczy, skończyłam ją. No świetnie. Teraz jednak muszę się skupić na tym, co będę robić podczas rocznej przerwy między liceum a studiami. Oczywiście mam tu na myśli jakąś pracę. I przydałoby się także ciasne, ale własne mieszkanie, co jest kolejnym powodem, dla którego przydałaby mi się jakaś robota. Ale wróćmy na razie to sprawy mieszkania. Potrzebuję go, a groszem nie śmierdzę, wobec czego moja ulubiona (bo jedyna) mama uruchomiła swoje znajomości. Obdzwoniła całą naszą rodzinę, a także wszystkie swoje koleżanki, czyli tak z pół globu. W końcu mademoiselle Chantal, znajoma mamy z Francji, powiedziała, że jej przyrodnia siostra ma przyjaciółkę, której to kuzynostwo mieszka w stolicy i poszukuje aktualnie współlokatora. Powiedziała, a raczej wydukała łamaną angielszczyzną z silnym, francuskim akcentem, ale to już szczegół.
Hmmm, stolica… Cóż, moim marzeniem nigdy nie było mieszkanie w dużym mieście, ale zawsze lubiłam wyzwania. To będzie moja wielka szansa. Znajdę pracę, skończę dobre studia, poznam nowych ludzi… Właśnie, a propos, jak Chantal mówiła, że to kuzynostwo ma na imię? A, tak, Rafi. Biedna dziewczyna. Dać dziecku imię, które można tak niefortunnie zdrobnić? No nic, nie moja sprawa.
Już nie mogę się doczekać wyjazdu. I nowej koleżanki. I nowego domu, i pracy. I w ogóle. Jej!



1.

Uch! Podróż była koszmarna. Myślałam, że pociągi są fajne. Nie są. A raczej są, ale nie wtedy, gdy musisz siedzieć obok miłośnika kanapek z serami pleśniowymi i podstarzałej Britney Spears ze słowotokiem i komórką przy uchu. No już, Rin, wdech, wydech. Spokojnie. Mogło być gorzej.
***
JEST gorzej. Rafi miała mnie odebrać z dworca. Jak widać miała ważniejsze rzeczy na głowie, ponieważ stoję na nim już drugą godzinę przy kilkustopniowym mrozie. Na dodatek zaczyna padać śnieg z deszczem. Genialnie.
W ko
ńcu decyduję się pójść na nogach. Przeszkody: okropna pogoda, dwie ciężkie jak nie wiem torby i siedem kilometrów przez miasto. Podsumowując: kilka godzin upojnego marszu przez miasto, bo na taksówkę nie mam pieniędzy. Powtarzam: genialnie.
***
Nie wierzyłam, że mi się uda. A jednak. Stoję właśnie przed drzwiami Rafi i naciskam dzwonek. Powtarzam sobie, że wszystko będzie dobrze, tylko muszę się powstrzymać od nawrzucania mojej nowej współlokatorce.
Nikt nie otwiera.
- Halo? – wołam i tym razem pukam – To ja, Rinelle Morgan, miałyśmy razem mieszkać.
G
łucha cisza.
- Rafi? Jeste
ś tam?
Nagle słyszę szczęk zamka i drzwi otwierają się przede mną na oścież. O dziwo, wcale nie stoi w nich miła dziewczyna.
- Pierwsza zasada – mruczy jakiś facet stojący naprzeciwko mnie – Nie mów do mnie Rafi, jeśli chcesz tu mieszkać. I przeżyć.
Stoję osłupiała na wycieraczce. To on jest tą Rafi?! Czy tam nie-Rafi? Cholera. Ale się wkopałam. Nie da się przecież ukryć, że to jest on, nie ona. No, przynajmniej jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku.
Powoli mija mi os
łupienie i wchodzę za nim do mieszkania.
- Rozejrzyj si
ę – rzuca nie-Rafi.
W takim razie rozgl
ądam się. Mini łazienka, dwie sypialnie, mini kuchnia i mini salon.
- Pokój po prawej jest twój – s
łyszę za sobą.
Aha. Fajnie. Wobec tego stwierdzenia postanawiam wrzucić do mini pokoju moje dwie torby. Udało mi się, choć w sypialence nie zostaje już zbyt dużo miejsca.
- Więc mówisz, że masz na imię Rinelle? – odzywa się nie-Rafi.
No tak, kultura to podstawa. Chocia
ż chyba nie jest mocną stroną tego chłopaka.
- Wi
ęc mówię. A ty?
- A ja nie przecz
ę.
- Nie o to pytam.
W odpowiedzi ch
łopak robi dziwną minę, ale odpowiada.
- Raphael. Raphael Cortez.
- Mo
że być Raph?
Znowu dziwne spojrzenie i odpowied
ź.
- Nie.
- Aha.
Tak, niew
ątpliwie świetnie nam się rozmawia. I chyba tylko ja czuję się w tej sytuacji niezręcznie. Muszę uruchomić moją elokwencję.
- Ja za to wol
ę zdrobnienie od swojego imienia.
- Och, czyżby? – Raphael zajmuje się już czymś innym i raczej mnie nie słucha.
- Tak… - odpowiadam już mniej pewnie – Wolę „Rin” od „Rinelle”.
- Rin? – ożywia się na chwilę chłopak – To po japońsku znaczy „zimno”.
Super. Czyli kojarzę się facetowi z zimnem. Zupełnie normalne.
- A teraz idź sobie, proszę. Muszę popracować- zatrzaskuje drzwi do swojego pokoju.
Czyli za współlokatora mam totalnego buraka. Jak widać taki już mój los. Ja to mam szczęście.
Rozpakowując swoje rzeczy i mrucząc cicho obelgi pod adresem Raphaela, doznaję olśnienia. Już wiem, dlaczego myślałam, że Rafi ma być dziewczyną. Mademoiselle Chantal użyła słowa cousin, co może oznaczać zarówno kuzynkę, jak i kuzyna. Ja podświadomie wybrałam to pierwsze. Bo nawet przez myśl mi nie przeszło, że chłopak może mieć takie, ehm… niemęskie imię.
Usatysfakcjonowana swoim odkryciem, już w trochę lepszym humorze, wyciągam ostatnią koszulkę z walizki. Patrzę na zegarek. Jest już trochę za późno na kąpiel. A, chrzanić to. Równie dobrze mogę wziąć prysznic jutro rano. Wobec tego spostrzeżenia przebieram się w piżamę i wskakuję do łóżka. Bardzo chciałabym zasnąć od razu, ale jak zwykle nie mogę. Piszę więc wiadomość do mamy o tym, jak minął mój dzień, pomijając drobny fakt, którym jest zachowanie mojego nowego  kolegi. Potem zaczynam nasłuchiwać odgłosów swojego nowego domu. Chyba są w nim cienkie ściany, ponieważ słyszę, jak za ścianą Raphael stuka w klawiaturę komputera i wierci się na krześle. Poza tym, nie słyszę raczej nic, nie licząc burczenia w moim żołądku. Jednak jakoś mi tak głupio iść teraz do kuchni. Chwila, czy ja przypadkiem nie mam jakiegoś batonika w kieszeni bluzy? Rozglądam się w półmroku, aby zlokalizować rzeczoną część garderoby. Jest, wisi na krześle jakieś pół metra za moją głową. Wyciągam po nią rękę, ale nie mogę sięgnąć. Trudno. I tak poszłoby w biodra.




2.

Zrywam się z łóżka jak oparzona. Po kilku sekundach zaczynam zastanawiać się, dlaczego to zrobiłam. Przez chwilę nie dzieje się nic. Nagle słyszę takie głośnie „łup!”, a potem kolejne. Matko, bandyci?! Biorę do ręki pierwszy lepszy przedmiot (w tym wypadku jest to metalowy termos) i zaczynam skradać się w stronę, skąd dochodzi dźwięk. Staję przed drzwiami Raphaela i wtedy łupnięcia się powtarzają. Okej, tylko nie panikuj, dziewczyno. Wdech, wydech. No dobra, liczę do trzech i wchodzę. Jeden… dwa… dwa i pół… trzy!
Wpadam do pokoju z zamkniętymi oczami i celuję termosem w domniemanego włamywacza. Czekam sekundę. Potem drugą. Już mam otworzyć jedno oko, gdy nowe „łup!” rozlega się tuż obok mnie. Do tego intruz odzywa się raczej mało zainteresowanym tonem:
- Słucham.
Otwieram oczy i kogo widzę? Tego buraka, mojego współlokatora, który stoi w morzu książek przed szafką, co jakiś czas wyrzucając z niej parę tomów. Najinteligentniejsze, co udaje mi się wydusić to:
- Że co?!
- Czekam, aż mi powiesz, co tu robisz – buraczany burak wywraca gałami.
- Co ja robię?! To ty wywalasz na podłogę z tysiąc książek, robiąc przy tym hałas jak ślepy mamut z zaburzeniami równowagi i budząc mnie w środku nocy, a potem pytasz się mnie co ja robię?!
- Zgadłaś – odpowiada on z bezczelnie kamienną twarzą.
Mam ochotę obrzucić go teraz jakimiś inwektywami, ale coś czuję, że na niewiele by się to zdało. Wobec tego wybieram opcję wyjścia z trzaskiem drzwi.
W mojej sypialni ładuję się ponownie do łóżka i naciągam kołdrę aż po same uszy. Raphael jeszcze kilka razy prawie doprowadza mnie do szału swoim nocnym „hobby”. Na szczęście udaje mi się w końcu ponownie zasnąć.
***
Budzę się i patrzę na zegarek. Ósma trzydzieści. Nasuwające się pytanie: dlaczego wstałam tak wcześnie? Nasuwająca się odpowiedź: nie wiem, ale wolałabym pospać trochę dłużej. Niestety już się rozbudziłam. No trudno, w takim razie zwlekam swoje zwłoki z łóżka i powoli idę w stronę łazienki. To znaczy, robię dosłownie kilka kroków i już stoję przed lustrem. Spoglądam w nie i widzę… no, chciałabym powiedzieć, że piękną brunetkę z idealnym makijażem i wzrostem metr osiemdziesiąt, jednak tak nie jest. Zamiast tego z lustra patrzy na mnie dziewczyna o rozczochranych, lekko kręconych rudo-brązowych włosach do ramion i zielono-niebieskich oczach. Wzrost (aż!) metr sześćdziesiąt cztery, rozmiar 38, w porywach nawet 36. Do tego dochodzi jeszcze rozespany wzrok i wzorek od poduszki odbity na policzku. Całości dopełniają różowe szorty i podkoszulek z Jackiem Sparrowem.
Nie jest źle. A tak naprawdę, to dochodzę do wniosku, że moja prezencja wymaga natychmiastowej odmiany. Wobec tego cofam się tylko do sypialni po ciuchy, wrzucam je do łazienki i wchodzę pod prysznic. O, ciepła woda! To pierwsza miła rzecz, jaka mnie tutaj spotyka.
Po kilku (okej, kilkunastu) minutach w końcu czuję się odświeżona. Jeszcze tylko ręcznik, jeansy, koszulka i voila! Od razu lepiej. Następnie szybkie mycie zębów, delikatny makijaż, a potem tylko rozczesuję włosy, jak zwykle wyznając zasadę, że suszarka jest dla słabych.
Tak przygotowana wychodzę z łazienki. Nagle orientuję się, że w mieszkaniu jest cicho, zdecydowanie zbyt cicho. Na paluszkach podchodzę do drzwi Raphaela. Nic, żadnych dźwięków. Myślę, czy nie zapukać, ale on mógł przecież już leżeć martwy na podłodze, więc postanawiam po prostu wejść.
Po przekroczeniu progu staję jak wryta (chyba zaczyna mi to wchodzić w nawyk). Co jest powodem mojego osłupienia? Już tłumaczę.
W pokoju mojego współlokatora niewielkie biurko stoi pod oknem, a zaraz po lewej stronie znajduje się całkiem wysoka biblioteczka. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie, hm… udział Raphaela w kompozycji przestrzeni. Facet stoi jedną nogą na biurku, wygięty w stronę biblioteczki. Prawą ręką opiera się o nią, a w lewej trzyma otwartą książkę, nad którą się pochyla, co jest dość trudne, zważywszy na pozycję chłopaka.
- Wszystko okej? – pytam.
On, tradycyjnie już, posyła mi dziwne spojrzenie i wraca do lektury.
Dopiero teraz mam okazję do lepszego przyjrzenia mu się. Jest szczupły, chociaż nie chuderlak, wyższy ode mnie tak o głowę, może trochę mniej. Ma dużo czarnych włosów, które są na tyle krótkie, że sterczą mu we wszystkie strony. Chyba niedawno brał prysznic, ponieważ z każdego kosmyka co kilka sekund spływa mu kropla. Skórę ma jasną, odrobinę jaśniejszą od mojej. Ale chyba najciekawsze są jego oczy. Ich bardzojasnobłękitno-szara barwa, jeśli mogę je tak określić, całkiem przyjemnie kontrastuje z włosami.
No dobra. Powiem to, ale tylko ten jeden raz. Jest całkiem przystojny. Jak na buraka, oczywiście.
- Może jednak pomogę? – silę się na uprzejmość.
- Raczej nie – mruczy on pod nosem.
Siłą zmuszam się, żeby nie pociągnąć go za nogę, na której stoi. Decyduję się na bardziej pacyfistyczne rozwiązanie: tracę zainteresowanie nowym kolegą i idę do kuchni zjeść śniadanie. Zaglądam do lodówki. Tam czeka mnie przykre rozczarowanie. Pustka. Na półce stoi tylko smętna butelka mleka i jakiś serek homogenizowany sprzed pół wieku. Przetrząsam jeszcze pozostałe szafki. Nic oprócz płatków owsianych, cukru i soli
- Jedzenia nie ma – rozlega się tuż za moimi plecami.
Aż podskakuję. Odwracam się (teraz już podwójnie zła) do Raphaela.
- Naprawdę? Nie zauważyłam – odpowiadam z przekąsem.
- Trzeba iść do sklepu – rzuca buraczany burak z Burakolandii.
- Czy ty sugerujesz, że to ja mam pójść na zakupy? – gdyby spojrzenia mogły zabijać, facet byłby już trupem.
- W zasadzie to tak.
Mam ochotę go wyrzucić przez okno. Przez to największe, które jest w mojej sypialni. To samo, przez które pewnie i tak by się nie zmieścił. Jestem jednak damą, więc szybko się opanowuję.
- Ani mi się śni, Rafi – specjalnie podkreślam ostatnie słowo – Ja sobie zaraz zjem owsiankę, a potem razem wybierzemy się do sklepu, jasne?
Chłopak nic nie odpowiada, tylko patrzy się na mnie, jakby badawczo, a po chwili mruczy potakująco. Już miał wychodzić z kuchni, ale pyta:
- Zrobisz mi też owsiankę?
O, i tu cię mam, zachłanny pastuchu! No to teraz się postaraj, żebym ci śniadanie chciała zrobić.
- To zależy.
- Od tego, czy powiem „proszę”.
- Brawo, zgadłeś.
- Dobrze – mówi, a potem zaczyna monotonnym głosem – W takim razie proszę cię, średnio inteligentna przedstawicielko płci żeńskiej, przygotuj mi strawę cielesną, abym potem oddawać się mógł ciężkiej pracy intelektualnej. Może być?
Nie odpowiadam. Prawdopodobieństwo, że obrzuciłabym go bardzo niewybrednymi inwektywami sprawia, że wolę się nie odzywać.
- Nie, nie może – syczę – Sam sobie zrób owsiankę, kartoflu zapyziały. Proszę bardzo – wciskam mu do rąk mleko i płatki – Może być?
- A ty co będziesz w takim razie jeść? – pyta, zupełnie niewzruszony tym, co mu powiedziałam, przez co oczywiście irytuje mnie jeszcze bardziej.
- Nie wiem – warczę – A co cię to obchodzi?
- Poszukuję innych możliwości niż gotowanie. Jak na razie wynik jest taki: ja kontra moje lenistwo 0:1, co przekłada się na wygraną kanapki ze sklepu nad własnoręcznie przygotowaną owsianką – odpowiada jak zwykle z kamienną twarzą.
- Rób co chcesz – mruczę lekko zbita z tropu. Pakuję do kieszeni telefon, portfel i wychodzę. Kiedy już idę po schodach, słyszę dźwięk zamykanych drzwi, a następnie szybkie kroki. Po chwili Raphael mnie dogania.
- Masz parasol? – pyta.
- A po co mi? – dziwię się – Przecież świeci słońce.
- Aha. A widzisz te chmury przed nami? Te nad parkingiem? – pokazuje mi miejsce oddalone od nas o kilkaset metrów.
- Taaak… - odpowiadam z wahaniem.
- Poruszają się na północ, oczywiście zgodnie z wiatrem. Sądząc po ich ciemnym kolorze, lada chwila zacznie padać. Na razie są przed nami, ale zanim dotrzemy do najbliższego marketu, najprawdopodobniej nas zleje. Rozumiesz?
- Tak – jego logika jest… niezła.
- W takim razie ponawiam pytanie: Wzięłaś parasol?
- Nie.
- Cóż, nieważne. Ja wziąłem.
- To po co mnie pytałeś?
- Jeśli nie będziesz próbowała mnie zwyzywać, to myślę, że jakoś się pod nim zmieścimy – chłopak ignoruje moje słowa.
- Świetnie – mruczę – A teraz prowadź do tego sklepu.
***
Supermarket „Dobry Sąsiad” może nie ma imponującego metrażu, ale jego asortyment prezentuje się całkiem dobrze. Szczególnie przypada mi do gustu duży wybór owoców. No cóż, cierpię niestety na groźny owocoholizm. Tym razem decyduję się na wielką siatę jabłek. Do koszyka wrzucam jeszcze parę jogurtów, chleb, masło i obowiązkowo tabliczkę gorzkiej czekolady, potem jeszcze jakiś makaron i takie tam.
Rozglądam się za Raphaelem. Zniknął gdzieś jak tylko weszliśmy do sklepu. Nagle w oddali miga mi ciemna czupryna. Zaczajam się za najbliższym… Nie wiem jak nazwać te półki na towary. Może stojak? Dobra, będzie stojak. A więc, zaczajam się za najbliższym stojakiem, aby po chwili zza niego wyjść i zobaczyć… No dobra, tego się nie spodziewałam. Raphael stoi przy półce z damskimi pończochami i waha się między kolorem „kawa z mlekiem” a „pustynny piasek”. A ja się na niego gapię.
-Potrzebne do handlu wymiennego – tłumaczy znad pończoch, zupełnie nic nie wyjaśniając. – W zasadzie nie muszę ci tego mówić, ale może dzięki temu z twojej twarzy zniknie ten mało inteligentny grymas.
Dłuższą chwilę zajmuje mi wyduszenie czegokolwiek. W końcu jestem w stanie wykrztusić:
- Będziesz napadał na bank?
- Tylko na tyle cię stać? – pyta brunet z kpiącym uśmieszkiem nieobejmującym oczu. – Wymyśl jakąś lepszą hipotezę.
Nie mogę, po prostu nie mogę wytrzymać. Dopóki facet się nie odzywał, wszystko było okej. Ale teraz już nie potrafię się powstrzymać od regularnego ryknięcia śmiechem. Rechoczę, chichoczę, chichram się i haham jak opętana. A on z pełnym dezaprobaty wzruszeniem ramion wraca do przeszukiwania półki. Ludzie oczywiście gapią się na mnie jak na nienormalną. Szczerze mówiąc, wcale im się nie dziwię.
Kiedy uznaję, że, że jestem już dostatecznie opanowana, odzywam się:
- No fajnie, ale tak na serio. Po co ci to?
- A przeszedł ci atak infantylizmu? – upewnia się Raphael.
- Nie! – rzucam szybko i znowu dopada mnie dosłownie wstrząsający śmiech. Klienci nadal się na nas gapią, ale ja i tak nie mogę przestać. Sytuacja jest po prostu zbyt komiczna!
- Dobra, dość tego – postanawia mój współlokator. Staje za mną i delikatnie popycha mnie do wyjścia.
- A co z naszymi za… hahahaha! – tyle udaje mi się wyartykułować za drzwiami sklepu.
- O zakupy nie masz się co martwić, i tak wątpię, czy by cię tam jeszcze obsłużyli – prycha Raphael. – A teraz grzecznie tu na mnie poczekasz, dopóki nie minie ci ta fala idiotyzmu. Ja tymczasem wrócę po zakupy jak normalny człowiek – mówi z tą swoją kamienną i trochę groźną miną. Dla ułatwienia będę ją nazywać tą miną.
- Niech ci będzie – mruczę niezbyt zadowolona, ale już spokojna. Chłopak, najwyraźniej usatysfakcjonowany moją odpowiedzią, odwraca się bez słowa, a ja zostaję sama na chodniku.
Czekam przed sklepem już tak z dziesięć minut. Co ten ślimak robi tam tak długo? Przecież miał tylko podejść do kasy i zapłacić. Na marginesie, do zapamiętania: oddać mu połowę kasy.
Kiedy już znam budowę moich paznokci na pamięć, w drzwiach „Dobrego Sąsiada” pojawia się rozczochrana czupryna z całą resztą Raphaela i bonusowymi dwoma reklamówkami, które niesie. I może mi się wydaje, ale chyba jego standardowa „poker face” trochę się zmieniła. Dostrzegam przebłyski czegoś w rodzaju złości, zamyślenia i chyba jeszcze innych rzeczy, których nie potrafię zidentyfikować.
- Hej, wszystko w porządku? – pytam. On spogląda na mnie, a w jego oczach nie widzę już nic poza zwykłym rozdrażnieniem moją osobą.
- Tak, dlaczego pytasz?
- A nic, tak sobie. Bo… no wiesz, miałeś jakąś taką niewyraźną minę.
- Hm, chyba ci się wydawało.
- Jasne, nie pytam. A dlaczego tyle zajęło ci zapłacenie za zakupy?
- Właśnie pytasz – zauważa.
- A ty nie odpowiadasz – nie daję zbić się z tropu.
Jeden kącik jego ust wędruje do góry na ułamek sekundy.
- Miałem ważny telefon – łaskawie udziela mi odpowiedzi.
To z pracy?
- O, rozumiem. A mogę spytać, gdzie pracujesz?
- Nie.
- Dlaczego? – postanawiam go męczyć.
- Ponieważ nie chcę odpowiadać.
- Dlaczego?
- Zamilcz.
- Dla… - nie udaje mi się dokończyć, ponieważ Raphael staje na środku chodnika, rzuca siatki na ziemię i zatyka mi usta dłonią.
- Jeszcze jedno słowo a się wścieknę – grozi.
Ton jego głosu wydaje się spokojny, ale coś w jego spojrzeniu podpowiada mi, że nie chciałabym się przekonać, jak zły potrafi być.
- Dobrze, przepraszam – mamroczę.
Chłopak nic nie mówi. Po prostu bierze zakupy i odchodzi w stronę domu. W tym momencie zaczyna padać deszcz. Raphaelowi najwyraźniej to nie przeszkadza. Brnie dalej przez strugi deszczu, a ja za nim z irracjonalnym poczuciem, że zrobiłam coś złego.
Droga do domu upływa nam w milczeniu. Kiedy tylko wchodzimy do mieszkania, chłopak od razu idzie do swojego pokoju. Ja wnoszę zakupy do kuchni. Woda spływa mi z włosów, rzęs, nosa, słowem, ze wszystkiego. Postanawiam się przebrać. Włosów (oczywiście) nie suszę, jedynie wycieram ręcznikiem.
Jest mi jakoś tak głupio, że wkurzyłam Raphaela, nawet jeśli nie do końca wiem czym. Pewnie nie powinnam go tyle wypytywać. Takie to przemyślenia nasuwają mi się podczas wkładania suchych ubrań.
W końcu zbieram się na odwagę i idę do pokoju mojego współlokatora. Przejęta tym przypływem skruchy zapominam nawet zapukać i wchodzę od razu.
- Słuchaj, nie chciałam cię ura… ups! – wymyka mi się – To… może ja wrócę później?
A mogłam jednak zapukać. Nie powiem, żeby widok Raphaela bez koszulki był dla mnie jakoś specjalnie przykry, jednak mimo to czuję się nieswojo.
- Nie, zaczekaj – odpowiada brunet i w końcu ubiera się całkowicie – Co mówiłaś?
- Ja, no, eee… - dlaczego on jest teraz taki spokojny?! Przecież jeszcze przed chwilą… uch! Nie znoszę go!
- Twoja elokwencja jest po prostu porażająca – komentuje moją poprzednią wypowiedź buraczany burak z buraczanej Burakolandii.
- Wiesz co, chciałam cię przeprosić, ale ty jak zwykle psujesz wszystko swoim chamstwem
- Jak zwykle? Znasz mnie dopiero od wczoraj, mała złośnico – prycha. Nie wzrusza go nawet mój morderczy wzrok. Spokojnie dolewa oliwy do ognia – I w porządku, przyjmuję przeprosiny.
Mam nieodpartą ochotę go uderzyć. Mocno. Tak, żeby go zabolało. Jednak z drugiej strony szkoda mi na niego mojej ręki.
- Jesteś okropny – rzucam i wychodzę starając się zignorować jego „dziękuję staram się”. Kretyn.
To nie tak, że on mnie denerwuje w sposób, w jaki mógłby to robić złośliwy kolega. Tym razem naprawdę sprawił mi przykrość. Ja do niego z sercem, a on zachował się jak… jak… jak on. Zabolało.
Po kilku minutach słyszę pukanie do moich drzwi.
- Proszę – mruczę.
Raphael wchodzi i siada na przeciwnym końcu łóżka niż ja, wyprostowany jak struna. Przez krótką chwilę siedzimy w milczeniu, ja oczekując, on najprawdopodobniej zbierając myśli. Wreszcie ciszę przerywa jego głos.
- Rozumiem, że jestem nieznośny, naprawdę. Rozumiem także, że ty nie jesteś do tego przyzwyczajona. Ale ja po prostu taki jestem i od razu mówię, że się nie zmienię. I nie… nie bierz tego tak do siebie. Ja po prostu taki jestem – powtarza.
- Nic bliższego przeprosin nie dostanę, prawda? – zadaję pytanie, choć z góry znam odpowiedź.
- Nie.
- W porządku. No to zgoda?
- Zgoda.
Normalnego człowieka bym w tym momencie uścisnęła, ale, jak wiadomo, Raphael nie jest normalny. Ograniczam się zatem do powiedzenia:
- Fajnie.
- Mhm. Fajnie – odpowiada chłopak i zwyczajnie wychodzi.

Taak, niewątpliwie świetnie nam się rozmawia.

Komentarze

  1. Rozdział świetny!!! Masz ogromny talent!!! Czekam na następne, mam nadzieję, że będą jak najszybciej ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Rozdział 25

Rozdziały 8 i 9

Rozdział 10