Rozdział 14


Chyba jeszcze nigdy w życiu tak nie cieszyłam się z poniedziałku. Jadę do księgarni autobusem (jakoś nieswojo bym się czuła, tak ciągle pożyczać auto Raphaela, poza tym benzyna kosztuje, a ja i tak mam kartę miejską) jednocześnie mając nadzieję, że dzień spędzony w pracy, wśród stert książek pomoże mi się skupić. 
Wczoraj starałam się odepchnąć od siebie ostatnie wydarzenia, ale dzisiaj mam zamiar wszystko dokładnie przemyśleć. I wyciągnąć z Leonarda ile się da, po warunkiem, że się z nim zobaczę i w ogóle będzie chciał ze mną rozmawiać na takie, bądź co bądź, osobiste tematy.
Po jakiejś pół godzinie autobus wysadza mnie na przystanku. Teraz jeszcze tylko dwuminutowy spacer i jestem na miejscu. Wchodzę do księgarni punktualnie, minutę przed ósmą. Leonard już tam jest, ale widocznie zbiera się do wyjścia, ponieważ niespokojnie krząta się po pomieszczeniu.
- Cześć – witam się z nim.
Chłopak zamiera słysząc mój głos i dopiero po sekundzie wahania odpowiada.
- O, dzień dobry, Rin. Nie słyszałem jak weszłaś – przygląda mi się badawczo – Wszystko w porządku? Bo, no wiesz…
- Leo, ty się pytasz, czy ze mną wszystko w porządku? – w tym momencie nie wytrzymuję. Podchodzę do blondyna i ściskam go mocno. Wydaje się tym zaskoczony, ale chyba raczej pozytywnie – Boże, nie mogę sobie wyobrazić, jakbym się czuła, gdyby moi rodzice… - urywam, nie chcąc mu sprawić przykrości.
- Ale to znaczy, że… nie jesteś wściekła?
- Już nie, ale też uważam, że powinnam być, bo nic mi nie powiedzieliście, ale staram się jakoś was zrozumieć,
- Dziękuję – w oczach blondyna widać ulgę.
- Nie ma za co – odpowiadam  - Tylko, no wiesz…
- No wiem.
Na chwilę zapada krępująca cisza, którą jednak po kilku sekundach przerywa Leonard
- To… cześć, ja uciekam do pracy. Dzwoń, gdybyś czegoś potrzebowała.
- Jasne, ale to nie… Zaraz, zaraz jakiej pracy? To tutaj nie jest twoja praca?- czuję się zdezorientowana.
- Nie, nie – kręci głową chłopak – To księgarnia mojej mamy. Po prostu… nie chciałem, żeby stała pusta – przez jego twarz przemyka cień – Ja pracuję u ojca.
- To znaczy… w kancelarii? – powoli kojarzę fakty – Jesteś adwokatem?
- A, nie do końca. To znaczy, studia skończyłem w tym roku i teraz jestem u ojca na stażu. Głównie robię za sekretarkę.
- Ooo – dziwię się, ponieważ zawsze pogodny i uroczy Leonard jakoś mi nie pasował do obrazu surowego i wyrachowanego prawnika. Ale z drugiej strony chłopak miał silny charakter i dobre gadane, więc jednak nie był to zupełny bezsens.
- Tata chciał, żeby Raphael również u niego pracował, ale mój brat miał inne plany – kontynuuje mój rozmówca.
- Tak? – interesuję się – A co studiuje?
- Już nic – odpowiada blondyn.
- Jak to? – coś mi się nie zgadza – Zrezygnował? Czy może go wyrzucili? – to akurat mogłam sobie wyobrazić.
- Nie, nic z tych rzeczy – odpowiada Leonard – On też w zeszłym roku skończył studia.
- Słucham? – chyba nie mam w tym momencie najinteligentniejszej miny – To ile on ma lat?
- Hmmm… O ile się nie mylę, to niedługo skończy dwadzieścia dwa.
- Ale… To niemożliwe. Musiałby przecież studiować tylko trzy lata!
- Owszem. Jego inteligencja oraz indywidualny tok nauczania od połowy podstawówki zrobiły swoje. Zaoszczędził właśnie jakieś dwa, trzy lata.
- No nieźle – mówię tylko, oszołomiona – Czy… czy istnieje jeszcze jakiś szokujący fakt z życia Raphaela, o którym powinnam wiedzieć?
- Powinnaś? Raczej nie. Chyba, że chcesz jeszcze o coś zapytać.
- Dwie sprawy – odpowiadam.
- Słucham.
- Co studiował Raphael?
- Architekturę.
- Poważnie? – nigdy nie skojarzyłabym Raphaela z tak, hmm… spokojnym zawodem.
- Tak. Ma świetną rękę i niesamowity mózg, a piękne budynki podziwiał od zawsze. A jak brzmi twoje drugie pytanie?
Tutaj waham się, ponieważ nie chcę sprawić Leonardowi przykrości. W końcu jednak moja ciekawość zwycięża.
- A wasza mama? To znaczy, wiem, że pracowała… pracuje tutaj, ale to jej jedyne zajęcie?
- Nie. Mama połowę czasu poświęca na pracę w księgarni, a drugą połowę na pisanie swoich książek.
- Czekaj, czekaj – coś mi świta – O czym pisze?
- Głównie o renesansowym malarstwie hiszpańskim i włoskim, w tym się specjalizuje.
- Ha! Wiedziałam, że skądś ją znam. Ma na imię Blanca, prawda?
- Owszem.
- W takim razie byłam kiedyś na jej wykładzie, jeszcze w liceum. Bardzo mi się podobało, szczególnie, jak mówiła o… - przerywam na widok smutnych oczu chłopaka – Jezu, strasznie cię przepraszam. Jestem głupia, nie chciałam, przepraszam.
- W porządku, Rin – kłamie blondyn i zmienia temat – Dobrze, teraz już naprawdę muszę lecieć. Zostawiam cię, ale w razie potrzeby będę pod telefonem.
Po chwili zostaję sama, ale ponieważ do otwarcia sklepu mam jeszcze piętnaście minut. Daję więc sobie czas na podsumowanie wszystkich faktów.
Matka Raphaela i Leonarda, Blanca Cortez, jest znaną panią profesor, natomiast ich ojciec jakimś ważnym prawnikiem. Bronił ostatnio polityka, Johna Brumby’ego, oskarżonego bodajże o defraudację dużych pieniędzy. Potem pan Cortez wraz z żoną zostaje porwany przez… kogo? Zaraz, Raphael wczoraj wspominał o tym, że być może to właśnie Brumby za tym stoi. Tylko dlaczego miałby to zrobić? Po co porywać człowieka, który go bronił? Przecież to nie ma żadnego sensu! No chyba, że…
Ojciec Raphaela mógłby odkryć coś naprawdę niekorzystnego dla Brumby’ego i dlatego polityk postanowił go usunąć! Ja wiem, że moje domysły brzmią, jakbym wzięła je z jakiegoś taniego serialu detektywistycznego, ale nie umiem sobie tego inaczej wytłumaczyć.
Chcę jeszcze raz wszystko przemyśleć, ale przeszkadza mi w tym dzwonek przy drzwiach, oznajmiający przybycie pierwszego klienta. Okej, to później.
***
Około piątej po południu w księgarni zostaje już tylko jedna osoba, a mianowicie ja. Spoglądam na zegarek i stwierdzam, że czas już zamykać. Upewniam się więc, czy wszystko jest na swoim miejscu, poukładane i zabezpieczone jak należy, po czym chwytam klucze i wychodzę.
Przez cały dzień w sklepie miałam mnóstwo klientów, więc nie znalazłam czasu na zbytnie rozmyślania. Dopiero teraz, gdy wychodzę na chłodne marcowe powietrze, próbuję jeszcze raz wszystko sobie poukładać. W miarę tego, jak zastanawiam się nad historią rodziców Leonarda i Raphaela uświadamiam sobie, że traktuję ją jak jakiś film lub książkę. Bo weźmy na przykład tamtych facetów, którzy włamali się do naszego mieszkania. Owszem, na początku byłam przerażona i roztrzęsiona, ale teraz to wspomnienie wyblakło, jakby nie było moje. Co do porwania Cortezów to nadal nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to nie jest prawdziwe, że oglądam to na ekranie albo czymś w tym rodzaju. Dlaczego tak to wszystko odbieram? Nie bardzo wiem. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to to, że staram się traktować te wydarzenia jako coś nierealnego, abstrakcyjnego, żeby nie oszaleć. Bo w innym wypadku…
Nagle uderza mnie, jaka jestem samolubna. Zastanawiam się właśnie, jak ja sobie poradzę, nie myśląc nawet o tym, jak muszą się czuć obaj bracia! Koniec, nie ma tak. Od teraz przestaję się skupiać na sobie i zacznę na nich. Leonard wydaje się sobie radzić, jednak mam nieodparte wrażenie, że po prostu stara się być silny, bo nie widzi innego wyjścia. A Raphael… Na własne oczy widziałam, jak niewzruszony (w moim odczuciu) Raphael po prostu się załamał. A potem znowu wrócił do swojej skorupy i udaje, że wszystko po nim spływa.
Dobra, dosyć tego. Pomogę im, chociaż jeszcze nie wiedzą, że tego potrzebują. Tylko pytanie jak i na co mam się przydać? Tego jeszcze nie wiem, ale będę starała się odkryć ze wszystkich sił. A przy okazji, spróbuję żyć normalnie, bo inaczej zwariuję.
Takie właśnie myśli tłuką mi się po głowie, kiedy idę ulicą. Przez to nie zauważam nawet, że już dawno przeszłam swój przystanek, a moje oczy skierowane są na chodnik. Nagle coś, a raczej ktoś gwałtownie przywołuje mnie do rzeczywistości, boleśnie zderzając się z moją twarzą.
- Psiakrew – syczy nieznajomy – Uważaj, jak cho… - nagle urywa, gdy jego młode, orzechowe spojrzenie zatrzymuje się na mojej twarzy (tej samej, w którą dopiero co walnął brodą). – Przepraszam, ja…
- Nie, nie, to ja przepraszam – dobrze wiem, że to przez moje gapiostwo się zderzyliśmy – Powinnam być bardziej uważna, kiedy chodzę po mieście – mówię, poprawiając opadające mi na czoło włosy. Wykorzystuję tę chwilę, by przyjrzeć się chłopakowi. Jest mniej więcej w moim wieku, tak z pół głowy wyższy i nawet niebrzydki. Może nie ma typowo południowej urody, raczej taki trochę mix, ale jego włosy są kręcone, ciemnobrązowe, a karnacja ciemniejsza, podobnie jak u Luny.
- Ja też powinienem uważać pod nogi – głos też ma przyjemny, lekko zawadiacki – A przy okazji, mam na imię Julien – wyciąga rękę.
- Rinelle – podaję mu swoją.
- Ładnie. To francuskie imię – Julien chyba właśnie ze mną flirtuje.
- Nie wiem – odpowiadam trochę oschle. Niech sobie nie myśli, że jestem pierwszą lepszą – Wydaje mi się, że moja mama je wymyśliła.
- Cóż, tak czy inaczej mi się podoba – na jego twarzy pojawia się szelmowski uśmiech, który z pewnością już na niejedną podziała – Słuchaj… co byś powiedziała, gdybym zaprosił cię na kawę? Albo coś innego, sama wybierzesz.
Oho, i tu cię mam. Julien musi być odważny, skoro jest taki szybki. I pewnie rzadko mu odmawiają. Ja jednak postanawiam się trochę zastanowić nad jego propozycją. No bo skąd mam wiedzieć, czy nie jest jakimś psychopatą albo innym seryjnym mordercą? A z drugiej strony może znowu obawiam się nie wiadomo czego. Okej, tym razem zaryzykuję. Przyda mi się takie oderwanie od rzeczywistości. Bo przecież kto powiedział, że muszę się od razu wpakować w jakąś love story, prawda?
- Czemu nie – odpowiadam na pytanie chłopaka. A potem wymieniamy się numerami telefonów. Potem jeszcze chwilę rozmawiamy, aby po kilku minutach udać się każde w swoją stronę.
Trochę dziwnie się czuję, ponieważ właśnie umówiłam się na kawę z kompletnie nieznajomym facetem, co mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Zaraz jednak postanawiam się tym nie przejmować i mieć nadzieję, że wyniknie z tego coś miłego.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozdział 25

Rozdział 10

Rozdziały 8 i 9