Rozdział 23


Co ja sobie myślałem?! Nie no, poważnie, o czym do jasnej cholery myślałem zgadzając się na ten wyjazd? Co mi do tego durnego łba strzeliło? Po co ja w ogóle tam jadę? Jestem tylko Rinelle… właściwie to nie do końca wiem, kim dla niej jestem, ale skoro poprosiła mnie, żebym jej towarzyszył, to na pewni kimś bliskim. Joder, to wszystko miało iść w odwrotną stronę, ale nie, oczywiście, że nie! Teraz jadę z nią do jej miasta, poznam jej rodzinę. Świetne rozluźnianie znajomości, Raphaelu, nie ma co!
Ta część mojego mózgu, która jeszcze myślała, podpowiadała mi, żebym to wszystko odwołał i nigdzie nie jechał. Jednak do głosu musiał dojść płat czołowy mówiący mi, że nie mogę jej tego zrobić. I naprawdę nie mogłem. Dlaczego? Po dłuższych zmaganiach z niewygodną prawdą doszedłem do wniosku, że zwyczajnie nie chciałem sprawiać Rinelle przykrości. Ohydne sentymenty. Kiedyś by mi to nie przeszkadzało.
teraz jednak nie miałem czasu na konflikt wewnętrzny, ponieważ kupowaliśmy właśnie bilety na pociąg. Kasjerka była średnio rozgarnięta, mówiąc oględnie, a mżawka już ewoluowała w konkretny deszcz, który przez silny wiatr okropnie zacinał nam w plecy. Słowem, moment nie należał do przyjemnych. Pożałowałem, że nie wziąłem innej kurtki, tylko tą skórzaną z krótkim kołnierzem. Rinelle zdecydowanie lepiej się przygotowała. Miała na sobie czarny, przewiązywany w pasie trench, który sięgał jej do połowy ud. Płaszcz oczywiście posiadał kaptur, dzięki czemu włosy dziewczyny pozostawały w miarę suche, w przeciwieństwie do moich.
W końcu udało nam się dogadać z kobietą sprzedającą bilety i skierowaliśmy się do podziemnego przejścia prowadzącego na peron. Tam deszcz nie mógł już wtargnąć, więc chociaż przez chwilę mieliśmy spokój. Rinelle zrzuciła kaptur. Zobaczyłem wtedy, że miała zaróżowione policzki i włosy w nieładzie. Jej oczy błyszczały, zapewne z powodu emocji, porannych łez i wiatru razem wziętych. Nie wyglądała przez to wszystko gorzej, bynajmniej, wręcz dodawało jej uroku. Najwyraźniej nie byłem osamotniony w moim osądzie. Co chwilę zauważałem kątem oka chłopców i mężczyzn w różny wieku zerkających ukradkiem na dziewczynę. Jeden z nich tak się zapatrzył, że prawie zaliczył bliskie spotkanie trzeciego stopnia ze ścianą. Parsknąłem.
- O co chodzi? – spytała szatynka (do sprawdzenia: jak się mówi na osobę o kasztanowych włosach?).
- Nic, nic, po prostu masz zadatki na świetną famme fatale – zaśmiałem się.
- Słucham? – dziewczyna najwyraźniej nie zrozumiała mojego żartu.
- Tamtego nieszczęśnika prawie zaatakowała ściana, tak się na ciebie zapatrzył. Zresztą, nie tylko on.
- Co ty gadasz? – dziewczyna zmarszczyła brei.
- Nie mów, że tego nie zauważasz. Lwia część obecnych tutaj mężczyzn wykręca sobie za tobą głowy.
- A niby czemu mieliby to robić? – nie byłem pewny, czy to nie pytanie-pułapka, jednak po szczerym zdziwieniu na twarzy Rinelle wywnioskowałem, że naprawdę nie wiedziała, co miałem na myśli.
- No, dlaczego? – zapytała ponownie.
To był jeden z tych momentów, kiedy doznawałem nieprzyjemnego uścisku w brzuchu wywoływanego niekontrolowanymi myślami. Bo jesteś ładna, chciałem powiedzieć, ale na szczęście w porę się powstrzymałem. Zamiast tego zrobiłem minę, która mogła wyrażać w zasadzie wszystko.
- Chodź szybciej, bo się spóźnimy – rzuciłem – Radzisz sobie jakoś z tą torbą? – zmieniłem temat.
Oczywiście, że sobie radzi, debilu - pomyślałem niemal od razu. Przecież ma tam mniej rzeczy niż ty w tym swoim lilipucim plecaku.
- Tak, nie jest taki ciężki – nie widziałem jej twarzy, ale mogłem wywnioskować, co tak naprawdę chciała powiedzieć, po jej tonie. „Uciekasz”. Nie wiedziałem, że czytanie w myślach może być takie irytujące.
***
Nasz pociąg o dziwo się nie spóźnił, a nawet przyjechał dziesięć minut przed planowanym odjazdem, więc mieliśmy czas, aby spokojnie zająć swoje miejsca.
O tej porze podróżowało niewielu ludzi, toteż założyłem (zresztą słusznie), że będziemy mieć cały przedział dla siebie. Nie mogłem się jednak oprzeć wrażeniu, że maczała w tym palce tamta kasjerka. Patrzyła na naszą dwójkę co najmniej dziwnie.
Po wejściu ściągnęliśmy z siebie mokre okrycia i odwiesiliśmy je na bok, a następnie rzuciliśmy nasze bagaże na półkę. Przedtem jednak wyciągnąłem z plecaka bluzę, ponieważ moje ciało nie wytrzymywało już, wyziębione, w samym podkoszulku, w dodatku wilgotnym.
Rinelle zajęła miejsce przy oknie przodem do kierunku jazdy. Ja zdecydowałem się usiąść naprzeciwko.
Dziewczyna była przybita, milczała i patrzyła z niewyraźną miną za szybę. Chciałem jakoś poprawić jej humor, jednak nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
I znowu to nieprzyjemne uczucie w brzuchu. Tak, chciałem ją rozweselić, bo nie chciałem, żeby była smutna. Poważnie zastanawiałem się nad tym, skąd u mnie takie natężenie przypływów dobroci, zbyt częstych, jak na mój gust. Oby to było tylko chwilowe.
Kiedy pociąg ruszył, wreszcie wpadłem na pomysł, jak mógłbym odciągnąć Rinelle od jej myśli. Było to ryzykowne, to znaczy, dla mnie, ale nic lepszego nie miałem.
- Zapytaj mnie o coś – rzuciłem nagle.
- Słucham? – dziewczyna spojrzała na mnie zaskoczona.
- Zapytaj mnie o coś – powtórzyłem – Przecież lubisz to robić. Poza tym, chyba właśnie tak zaczyna się rozmowę, prawda? Ty o coś pytasz, ja odpowiada, potem role się odwracają i tak w kółko, mam rację?
- Mhm – wymruczała potakująco Rinelle – A o co mam cię spytać?
- Nie do końca o to mi chodziło.
- Wiem, ale nic innego nie przychodzi mi do głowy.
- Naprawdę nie chcesz się niczego o mnie dowiedzieć? Nic a nic? – pozwoliłem sobie na półuśmiech i zacząłem się z nią droczyć – Aż taki jestem nieciekawy?
- Zwykle nie chcesz odpowiadać na moje pytanie – w głosie szatynki słychać coś w rodzaju wyrzutu.
- Dzisiaj jestem w łaskawym nastroju – zażartowałem – Tak więc pytaj, o co tylko zapragniesz, a ja ci odpowiem – oparłem się wygodniej o ścianę.
- Naprawdę nie musisz być dla mnie miły tylko dlatego, że…
- Daj spokój. Po prostu pytaj.
- O co chcę? – na twarzy Rinelle pojawił się delikatny uśmiech.
- Aha.
Nastąpiła chwila ciszy, podczas której dziewczyna zastanawiała się nad tym, co powiedzieć. Po kilku sekundach jej mina zmieniła się i nawet nie zdążyłem pożałować mojego pomysłu, kiedy wypaliła:
- Ile miałeś dziewczyn?
- Coo? – aż się wyprostowałem.
- Zapytałam, ile miałeś dziewczyn – powtórzyła Rinelle już mniej pewnie. Nic nie powiedziałem, zmarszczyłem tylko brwi, zastanawiając się, dlaczego była ciekawa akurat tego.
- Czyli drażliwy temat? – zgadła.
- Trochę jakby – odparłem ledwo poruszając ustami.
- Przeprasza. To ja już może lepiej się zamknę.
- Dlaczego zapytałaś akurat o to? – odezwałem się, tym razem głośniej.
- Nie wiem, tak jakoś…
- Ze wszystkich rzeczy, o jakich mogłaś pomyśleć, chciałaś znać akurat liczbę moich związków?
- Co mam ci powiedzieć? Tak jakoś wpadło mi do głowy.
- Dość osobiste pytanie,
- To trzeba było nie mówić, że mogę pytać o wszyyystko.
- Nie spodziewałem się, że wybierzesz właśnie ten temat.
- Może nie powinnam.
- Może.
- No dobra, wiem. Przekroczyłam granicę.
- Czerwoną linię.
- Jak zwał tak zwał.
- Naprawdę cię to interesuje?
- Nie.
- Nie?
- Już nie.
- Och, czyżby?
- Owszem.
- To po co zapytałaś?
- Bo chciałam.
- Czyli jednak cię to interesuje?
- Nie!
- Przeczysz sama sobie.
- Do cholery jasne, Raphaelu, wkurzasz mnie!
- Nie wydaje mi się.
- Przestań.
- Tylko stwierdziłem fakt.
- Przestań już!
- Nie powiedziałem niczego złego.
- Zamknij się!
- Jedną.
- Co?!
Po tych słowach znowu zapadła chwilowa cisza, którą po kilku sekundach postanowiłem przerwać.
- Odpowiadam na twoje pytanie.
- Czyli…
- Tak, miałem tylko jedną dziewczynę.
- Aha…
- A co myślałaś?
- Szczerze? Nie wiem.
- Zapewne chciałabyś, żebym o niej opowiedział.
- Ale ty nie chcesz.
- Zamierzasz zostać telepatką?
- Nie chcesz, to nie mów, tylko się ze mną nie drażnij.
- Dlaczego?
- Pytasz jak małe dziecko.
- Wielokrotnie dawałaś mi do zrozumienia, że mój mentalny wiek nie przekracza podstawówki.
- I miałam rację.
- To tobie się tak wydaje.
- Wydaje mi się również, że próbujesz zmienić temat.
- Och, czyżby?
- Jasne, że tak. Zawsze to robisz.
- Nieprawda.
- Gadaj zdrów, zmieniasz temat i tyle.
- Czyli jednak obchodzi cię to bardziej, niż myślałem.
- Zjeżdżaj.
- Oho, ktoś tu się zdenerwował.
- Dlaczego to robisz?
- Ale co dokładnie?
- Nie udawaj, wiesz doskonale.
- Nie, co?
- Uwielbiasz mnie wkurzać.
- Powiedzmy, że jest to pewna forma odpłaty.
- Za?
- Twoje wkurzanie mnie.
- Sam się denerwujesz przy byle okazji.
- Ponieważ mnie prowokujesz.
- Uważaj, żebyś to ty mnie zaraz nie sprowokował.
- Do czego?
- Nie chcesz wiedzieć.
W tym momencie obojgu nam zabrakło ciętych ripost, więc zamilkliśmy. Po chwili jednak powiedziałem cicho pod nosem:
- I znowu udało mi się zmienić temat…
- O, psiakrew, Cortez! – Rinelle nie wytrzymała – Zamknij się wreszcie i zacznij opowiadać?
- To mam się w końcu zamknąć czy opowiadać? – zaryzykowałem, jednak po minie dziewczyny stwierdziłem, że jeszcze krok, a posunę się za daleko.
Ale właściwie… jak miałem jej to opowiedzieć? Nie była to zbyt normalna historia. Jakby ktoś się za nią dobrze wziął, to mógłby powstać bardzo dramatyczny film dla nastolatek. Żenada.
- No to… ile miałeś wtedy lat? – postanowiła m pomóc Rinelle.
- Jakieś szesnaście – odparłem po krótkim zastanowieniu – To były moje pierwsze wakacje w liceum. Jak zwykle spędzaliśmy je całą czwórką w naszym domu w Hiszpanii.
- Musiało być super… - rozmarzyła się dziewczyna.
- Super? – prawie zgrzytnąłem zębami – Byłem tam między innymi z moim ojcem, przy nim zapominasz, że takie słowo w ogóle istnieje.
- Przepraszam.
- Nie przepraszaj tyle – burknąłem ostro – Po prostu słuchaj – dodałem już łagodniej, bo nie miałem zamiaru jej urazić – Tak więc, jak co roku, pojechaliśmy tam na wakacje. I wtedy właśnie, po raz pierwszy od jakichś czterech lat znowu zobaczyłem moją… przyjaciółkę z dzieciństwa, Carmen.
Teraz najtrudniejsza część – tłumaczenie Rinelle, kim była dla mnie tamta dziewczyna. Naszą relację można określić mianem co najmniej dziwnej, a poza tym jeszcze z nikim na ten temat nie rozmawiałem.
- Znałem ją w zasadzie od przedszkola. I jeśli nazywam ją moją przyjaciółką to… nie do końca tak to wyglądało. Chodzi o to, że nigdy nie miałem zbyt wielu kolegów, wszyscy uważali mnie raczej za dziwaka – mimo, że mówiłem to zupełnie bez żalu, Rinelle patrzyła na mnie ze współczuciem, którego nie rozumiałem. Przecież to stara sprawa, dlaczego miałbym się nią przejmować dzisiaj? – Byłem raczej cichym, zamkniętym w sobie dzieckiem, które lubiło się uczyć, co przekładało się na dotkliwy brak kontaktów z rówieśnikami. Aż do momentu, kiedy spotkałem ją. Istniało między nami jakieś podobieństwo, bo Carmen też była specyficzna. Naprawdę rzadko się uśmiechała. Zamiast rozmawiać czy bawić się z innymi dziećmi, wolała obserwować wszystko dookoła spod lekko zmrużonych oczu. Uwielbiała tak robić. Nie znaczyło to bynajmniej, że była taka, jak ja. Wręcz przeciwnie. Miała bardzo cięty język, co w połączeniu z jej inteligencją sprawiało, że wszyscy się jej po prostu bali, z opiekunkami włącznie.
- Teraz już wszystko jasne – prychnęła Rinelle – Nie było mowy, żebyście się nie spiknęli.
- Na to wygląda, prawda? – uśmiechnąłem się krzywo, raczej cynicznie – Tylko widzisz, między nami nigdy nie było… ciepłych uczuć, jakkolwiek rozumianych. Przez prawie dziesięć lat spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, ale nie wyglądało to jak zwykłe dziecięce spotkania. Najczęściej po prostu rozmawialiśmy. To znaczy, głównie ona mówiła. Opowiadała o różnych rzeczach – zagraniczne podróże z rodzicami, pomysły na to, jak coś zrobić lepiej niż już jest -  ale jej ulubionym tematem było wykpiwanie innych ludzi. A ja? Ja słuchałem, jak oczarowany. Była takim moim… taranem do świata. Głupie określenie, wiem, ale kiedy je wymyśliłem, chodziłem jeszcze do podstawówki – parsknąłem – Tak czy inaczej, nie przypominam sobie, żebym choć raz usłyszał od niej coś miłego. Co prawda czasem mówiła, że jestem do niej podobny, bardzo inteligentny, a potem jeszcze, że jej się podobam, ale nie starała się być wtedy miła, ona po prostu za każdym razem stwierdzała fakt. Jeśli już się przy mnie śmiała, to zazwyczaj z jakiegoś mojego błędu lub zabawnej reakcji na jej słowa. A jednak… coś nas do siebie ciągnęło, jakaś dziwna chemia trzymała razem przez te kilka lat.
Przerwałem na chwilę, żeby złapać oddech i zebrać myśli. Rinelle siedziała jak na szpilkach, więc domyśliłem się, że chciała zadać mi jakieś pytanie. Skinąłem głową.
- Tęskniłeś za nią? – mówiła cicho, łagodnie, jak gdyby bała się, że mnie spłoszy – Wiesz, wtedy, gdy wyjechałeś na stałe z Hiszpanii.
Przez głowę przemknęło mi, że normalny człowiek uznałby takie pytanie za dość intymne. Tylko że ja nie byłem normalnym człowiekiem. Poza tym za każdym razem, kiedy myślałem o Carmen, czułem, jakby to mnie zupełnie nie dotyczyło. Jakbym oglądał film, albo był narratorem jakiejś powieści.
- Nie sądzę, żebym mógł to nazwać – odparłem po chwili namysłu – Czułem się bardziej jak ktoś, kto nie ma przy sobie jakiejś rzeczy, do której się przyzwyczaił, której codziennie używał – widząc ściągnięte brwi Rinelle zrozumiałem, że muszę wyjaśnić – Tak, wiem, że to brzmi bardzo płytko i wyrachowanie, ale, jak już wcześniej ci powiedziałem, moje relacje z Carmen nie należały do normalnych.
- Niby tak, ale ja nadal nie mogę tego zrozumieć.
- Miałaś kiedyś ulubiony długopis? – próbowałem jej tłumaczyć na najprostszym przykładzie, który przyszedł mi do głowy.
- No… tak, oczywiście, że miałam.
- I przez jakiś czas pisałaś tylko nim, inne ci nie odpowiadały, prawda?
- Tak.
- A w końcu go zgubiłaś albo się wypisał, tak?
- Tak, zgubiłam go – wtedy chciałem dojść do puenty, ale Rinelle mnie uprzedziła – Wiem, do czego zmierzasz, ale ja nadal uważam, że kilkuletniej rozłąki z kimś, kto był dla ciebie najbliższym odpowiednikiem przyjaciela, nie można porównać do utraty długopisu, choćbyś nie wiem, jak lubił nim pisać!
- Ja tak to właśnie odczułem – wzruszyłem ramionami. Moja rozmówczyni zrobiła zrezygnowaną minę i zamilkła. Chyba już przyzwyczaiła się do tego, że trochę inaczej odbieram pewne rzeczy.
- No dobrze – odezwała się po krótkiej chwili – To jak w takim razie… zostaliście parą?
- Pytasz o przebieg tego procesu czy jak to w ogóle możliwe?
- Oba.
- Na to drugie już ci w sumie udzieliłem odpowiedzi. Od początku istniała między nami jakaś więź. Nie do końca rozumiem jaka i dlaczego, ale tak po prostu było.
- Okej. A to pierwsze?
- Nic oryginalnego – powiedziałem – Impreza urządzana przez któregoś ze znajomych mojego ojca. Nie znałem nawet wszystkich zaproszonych. Zostałem zmuszony do przyjścia, więc przez pół wieczoru sączyłem butelkę wina i zabawiałem się obstawianiem, które z obecnych tam małżeństw rozpadnie się w najbliższym czasie. Nawet nie masz pojęcia, jak celnie trafiałem – pokręciłem głową na wspomnienie tej, bądź co bądź, głupiej rozrywki i wróciłem do właściwego tematu – Około północy przyjechali jacyś spóźnieni goście. Normalnie wcale by mnie to nie zainteresowało, jednak gdy usłyszałem, jak nowoprzybyli rozmawiają, rozpoznałem nie tyle głos, co ton jednej z osób. Chyba nikt inny na tym świecie nie umiał zawrzeć tyle kpiny i wyższości w jednym zdaniu, co Carmen. Podobnie jak mnie, tej dziewczyny nie interesowała większość ludzi, jako partnerzy do rozmowy. Zaczęła się więc rozglądać za czymś ciekawym. No i znalazła. Mnie.
Podczas mojego opowiadania patrzyłem raczej za okno niż na Rinelle, ale tym razem na nią zerknąłem. Wyglądała jak mała dziewczynka zasłuchana w bajce. Oczy miała otwarte, kolana podciągnięte pod brodę. Kiedy przestałem mówić, machnęła na mnie niecierpliwie ręką.
- Co było dalej? Opowiadaj!
- Wiesz, ta historia robi się chyba trochę nudna, nie sądzisz? Może dokończę ją innym razem? – wykorzystałem okazję, aby się z nią podroczyć. Cholera, miała rację. Lubiłem to.
- Jesteś okrutny – usłyszałem w odpowiedzi.
- Wiem, dziękuję za potwierdzenie.
- Dobra, dobra, opowiadaj dalej – po raz kolejny machnęła ręką, a także bezwiednie zagryzła dolną wargę w oczekiwaniu na dalszy ciąg historii.
- W porządku – zaśmiałem się – Na czym to ja stanąłem? Ach, tak, już wiem. Tak więc Carmen mnie zauważyła. Stałem na schodach, a ona przy drzwiach, więc mogła mnie całego obejrzeć, co też od razu zrobiła. Potem uśmiechnęła się do mnie, jakbyśmy widzieli się zaledwie wczoraj. Następnie odwróciła się plecami i wyszła na taras. Nie musiała nic mówić. Dla nas obojga było jasne, że pójdę za nią.
Na tarasie poza nami, o dziwo, nie było nikogo. Zastałem ją opierającą się o poręcz i spoglądającą w dół na okazały, delikatnie oświetlony ogród.
- Tak się zastanawiam – mówiła, nadal się nie odwracając – ile z roślin w tym ogrodzie zdążyło już wyrosnąć i obumrzeć, odkąd się ostatni raz widzieliśmy, Raphaelu.
Jej głos był nieco inny, niż zapamiętałem. Trochę niższy, doroślejszy, bardziej kobiecy niż dziewczęcy. I, o ile to w ogóle możliwe, miał w sobie jeszcze więcej pewności siebie.
Nagle Carmen stanęła ze mną twarzą w twarz. Wtedy i ja mogłem się jej przyjrzeć. Wszyscy zawsze powtarzali, że „jest ładnym dzieckiem i na pewno wyrośnie z niej piękna panna”. Wtedy nie bardzo mnie to obchodziło, ale tamtego dnia, mając przed sobą wysoką szesnastolatkę o talii osy i warkoczu z kruczoczarnych włosów, ubraną w krwistoczerwoną sukienkę stwierdziłem, że tamci ludzie się nie mylili.
Pewien mądry człowiek powiedział kiedyś, że piękno to tylko subiektywny osąd oparty na wzorcach z dzieciństwa. Uważam, że miał całkowitą rację, jednak nie wydaje mi się, żeby na tym świecie żył ktokolwiek, kto nie umiałby docenić urody Carmen.
- Żadne – odpowiedziałem na jej – Ten dom został wybudowany niecały rok temu, a ogród jest jeszcze młodszy.
- Ty i to twoje chłodne, logiczne myślenie –
roześmiała się i podeszła bliżej – Pod tym względem wcale się nie zmieniłeś – nagle objęła mnie delikatnie, trochę tak, jakby nie chciała pomiąć naszych ubrań. Zdziwiła mnie tym gestem. Nawet się nie poruszyłem, kiedy mnie dotknęła. Zastanawiałem się tylko, co ona kombinowała, bo znałem ją na tyle, żeby wiedzieć, kiedy to robiła.
­- U ciebie też obyło się bez większych zmian, przynajmniej w charakterze.
- Chciałeś powiedzieć, że wyładniałam? –
zapytała, nadal trzymając moje ramiona.
- Chciałem powiedzieć dokładnie to, co powiedziałem – odparłem.
- Och, nie bądź taki sztywny – zaśmiała się perliście po raz kolejny – No dobrze, ja ci to powiem. Wyprzystojniałeś, Raphaelu. Ciekawe, czy… - w tym momencie wspięła się na palce i pocałowała mnie prosto w usta. Czułem się naprawdę zdezorientowany, ponieważ wielu rzeczy spodziewałbym się po Carmen, ale całowanie mnie do nich nie należało.
- Nie podobało ci się? – zapytała odsuwając się, kiedy nie dostała ode mnie żadnej odpowiedzi.
- Każdego znajomego tak witasz? – starałem się rozgryźć jej grę.
- Tylko tych, którzy mi się spodobają – odparła z właściwą sobie nonszalancją i wróciła na swoje miejsce przy poręczy, tym razem siadając na niej tyłem do ogrodu.
- Powinienem się czuć zaszczycony? – nasza rozmowa przypominała trochę odbijanie piłeczki.
- Większość by się czuła.
- Nie jestem jak większość.
- Wiem. Żadne z nas nie jest.
Zrobiłem kilka kroków w jej stronę, aby oprzeć się o balustradę, jednak w tym momencie migdałowe oczy Carmen zabłysły szaleństwem i… przechyliła się do tyłu. Odruchowo rzuciłem się, aby ją złapać, ponieważ do ziemi było parę ładnych metrów.
- Och… - wyrwało się Rinelle.
- Właśnie – przytaknąłem i kontynuowałem opowieść – Ledwo zdążyłem ją chwycić. Sekundę później już trzymałem ją w ramionach.
- A ona? – ekscytowała się szatynka.
- Zarzuciła mi ręce na szyję i roześmiała się – wzruszyłem ramionami..
- Wariatka…
- Może. Ale ona chyba po prostu już taka była.
­- Widzisz? – zapytała patrząc mi prosto w oczy – Ciągnie nas do siebie.
- Chyba ciebie do ziemi –
mruknąłem – Nie rób tak więcej – nie zależało mi na ukryciu złości.
- Dlaczego? Przecież zawsze mnie złapiesz.
- A co, jeśli bym nie zdążył?
- Niemożliwe.
- A gdybym nie chciał?
- Kochanie –
zniżyła głos i przysunęła się do mnie tak blisko, że nasze twarze dzieliło jedynie kilka centymetrów – Myślałam, że o tym wiesz. To nigdy nie będzie zależeć od ciebie – nagle zmniejszyła odległość między nami do zera i pocałowała mnie po raz drugi, tym razem wolniej, cierpliwie, jak kot, który upolował już swoją zdobycz i może się nią spokojnie pobawić.
- W tamtym momencie myślałeś o takich porównaniach? – parsknęła kpiąco Rinelle.
- Gdybyś ją zobaczyła, od razu nasunąłby ci się na myśl kot, zarówno z wyglądu jak i charakteru – odpowiedziałem jej zupełnie poważnie, przez co starła złośliwy uśmieszek z twarzy.
- Czyli dostała to, czego chciała – podsumowała.
- O, tak – zgodziłem się – Zawsze tak było. Tym razem zachciało się jej Raphaela Corteza. Więc po prostu mnie sobie wzięła.
- No dobrze – szatynka znowu się zniecierpliwiła – Ale co się działo dalej?
- Wiesz co, mam wrażenie, że traktujesz moje życie emocjonalne jak jakąś książkę lub film.
- Zgadłeś.
- Czy to nie jest aby trochę nieuprzejme?
- A skąd taki pomysł?
- A skąd takie luźne podejście?
- Nauczyłam się od ciebie.
- Nie jestem taki – zaprotestowałem.
- Jesteś – uparła się dziewczyna – A teraz przestań się ze mną drażnić i wróć do opowiadania. Chcę usłyszeć ciąg dalszy.
- Nie wiem, czy nadal chcę po tym, jak zostałem potraktowany w sposób… - przerwał mi jakiś miękki przedmiot lądujący na mojej twarzy. Okazało się, że była to kanapka Rinelle.
- Przestań narzekać. I kończ historię – rozkazała (Rinelle, nie jej kanapka).
Chyba nie miałem innego wyjścia, jak spełnić jej żądanie, jeśli chciałem żyć w spokoju.
- Dalej nie jest to jakieś wybitnie ciekawe. Niby byliśmy razem, przez całe wakacje spędziliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Kilka razy ktoś nakrył nas, jak całowaliśmy się po kątach. Nic wielkiego.
- Nic wielkiego?! – zdziwiła się moja słuchaczka – Tak mówisz o swoim pierwszym związku? Przecież to zawsze jest coś wielkiego.
- Tylko jeśli naprawdę coś czujesz do drugiej osoby. Między nami nie istniała żadna romantyczna chemia – pokręciłem głową – A jeśli już, to tylko czysto fizyczne przyciąganie. Nigdy nie kochałem Carmen, ani ona mnie, jeśli mam być szczery.
- Ale przecież mówiłeś, że się rozumieliście, że byliście do siebie podobni…
- I co z tego? – skrzywiłem się – Owszem, rozumiała, co czułem, kiedy byłem sam. Nie zmienia to jednak faktu, że ta dziewczyna była po prostu zimną, wyrachowaną, rozpieszczoną, nieliczącą się z nikim i niczym księżniczką, która dzięki swojej inteligencji, urokowi oraz totalnemu brakowi sumienia dostawała zawsze to, czego chciała.
- Ała – zakpiła znowu Rinelle – Czym ci tak dopiekła?
- Chyba tym, że zawsze musiała mieć ostatnie słowo i miała je także tym razem, podczas naszej ostatniej rozmowy – odparłem sucho – Tej samej, podczas której z nią zerwałem i tej samej, która odbyła się na kilka godzin przed jej śmiercią.
- Czekaj, że co?! – moja rozmówczyni wybałuszyła oczy – Jak to: śmiercią?!
- Och, no tak, pewnie powinienem wspomnieć o tym wcześniej – parsknąłem.
- Raphaelu, jaką śmiercią?
Westchnąłem i postanowiłem udzielić jej jak najkrótszej odpowiedzi.
- Pod koniec wakacji czułem się już nami zmęczony, nie chciałem związku z Carmen na odległość, w ogóle nie chciałem z nią już żadnego związku. Poszedłem więc do niej, żeby porozmawiać. Akurat wyjeżdżali. Wziąłem ją na bok i powiedziałem, że jej nie kocham, ani ona mnie, więc nie widzę sensu tego ciągnąć.
- I co jak zareagowała?
-  Przyjęła to z właściwą sobie gracją.
- A mogło być nam razem tak dobrze, Rafito – jej głos był jeszcze bardziej czarujący niż zwykle.
- Nie mogło i dobrze o tym wiesz – odparłem.
- Myślę, że prawda leży gdzieś po środku, kochany.
- Nie nazywaj mnie tak.
- Jak sobie życzysz… skarbie –
musiałem jej to przyznać, była mistrzynią w manipulowaniu słowami – Pozwól mi tylko na pożegnanie coś zabrać…
- Pocałowała cię? – domyśliła się Rinelle.
- Zgadłaś. Minę miałem chyba nietęgą, ponieważ powiedziała;
- Spokojnie, to nic takiego. Jak już powiedziałeś, nie kocham cię. To była tylko zabawa, prawda? – mówiła przesadnie słodkim tonem. Chciałem coś odpowiedzieć, jednak nie zdążyłem, bo Carmen nagle odwróciła się na pięcie i podbiegła do czekającego samochodu. Przed wejściem jednak odwróciła się w moją stronę i krzyknęła:
- Do zobaczenia, Rafito! I daj znać, kiedy jakaś dama podbije twoje serce, bardzo chciałabym ją poznać!
Potem wsiadła do auta i odjechała. Nigdy więcej już jej nie zobaczyłem.
- A kiedy dowiedziałeś się, że ona…
- Kilka godzin później. Ojciec właśnie robił mi awanturę o to, że „dałem odejść tak wspaniałej kobiecie, która byłaby idealną żoną i matką dla moich dzieci”. On ją uwielbiał. Nic dziwnego, charakter mieli identyczny. W momencie, kiedy zbierał się do kolejnej przemowy o tym, jak to zmarnowałem sobie życie zrywając z Carmen, do pokoju wszedł (a raczej wpadł) Leo i powiedział, że ona i jej rodzice mieli wypadek na drodze. Nikt nie przeżył, trzy trupy na miejscu.
- O Boże… - jęknęła Rinelle.
- Dokładnie to wyrażała mina mojego ojca. Zamilkł i zbladł, a następnie wypadł jak burza za drzwi, na odchodnym krzycząc, że to wszystko moja wina.
- Ale to przecież nieprawda!
- Zgadza się. Na szczęście byłem tego świadomy, bo inaczej wyrzuty sumienia zżarłyby mnie od środka.
- A ty? Jak zareagowałeś? Jeśli oczywiście mogę spytać…
- Szczerze mówiąc, nie pamiętam, jaka była moja reakcja – zamyśliłem się – W ogóle mało pamiętam z tamtego okresu – przyznałem. Widząc przerażoną minę dziewczyny, dodałem szybko:
- Jak widać, poradziłem sobie całkiem dobrze. Mówiłem ci już, nie kochałem jej.
- Ale ta więź między wami, długoletnia znajomość… To musiało…
- Chyba właśnie nie musiało, Rinelle – wszedłem jej ostro w słowo – Nie rozpaczałem po śmierci Carmen i tak miało być. Zapewne przeżyłem jakąś własną formę żałoby, ale szybko doszedłem do siebie. Nie mogłem nic poradzić na śmierć swojej byłej dziewczyny, więc dlaczego miałem się tym dłużej przejmować?
- Takie zachowanie nie jest naturalne dla ludzi – szatynka zmarszczyła brwi – Chłodne myślenie w takich wypadkach po prostu nie działa. Zastępują je uczucia.
- Chyba już dawno ustaliliśmy, że staram się eliminować takie bezużyteczne odruchy – odparłem lekko poirytowany.
- O, Raphaelu – Rinelle spojrzała na mnie karcąco – Nie masz serca z kamienia ani nie jesteś maszyną.
- Skąd to przypuszczenie?
- Ty sobie żartujesz, ale naprawdę masz problem. Nie radzisz sobie z własnymi emocjami, więc starasz się je tłumić.
- No, dyplom z psychologii masz już gwarantowany – sarknąłem.
- Przestań wreszcie ze mnie kpić! – dziewczyna straciła cierpliwość – Jestem jedną z baaardzo nielicznych osób, którym na tobie zależy, więc mógłbyś przynajmniej mnie nie obrażać.
W innym przypadku usłyszałaby ode mnie jakąś ciętą ripostę, lecz nie tym razem.
A więc zależało jej na mnie. Nie, żebym się nie domyślał. Rinelle była bardzo uczuciową osobą, każdy głupi zauważyłby, że mnie lubi. Jednak domyślanie się czegoś, a faktyczne dowiedzenie się tego, to nie to samo. Wcale nie chciałem usłyszeć tego „zależy mi na tobie”, ponieważ jeśli już to powiedziała, to znaczyło, że jest poważnie. Przewidziałem już kolejne etapy i bardzo mi się one nie podobały. Chodziło mi o coś zupełnie odwrotnego.
- Bardzo cię proszę, nie powtarzaj tego więcej – powiedziałem chłodno, patrząc mojej rozmówczyni w oczy.
- Słucham? – dziewczyna odpowiedziała mi piorunującym spojrzeniem.
- Myślałem, że już ci to kiedyś wyjaśniałem. Nie potrzebuję, wręcz nie chcę mieć przyjaciół.
- W takim razie dlaczego tu jesteś? Gdybyś nie był moim przyjacielem, nie pojechałbyś ze mną.
- To co innego. Potrzebowałaś pomocy, a ja nie miałem akurat nic innego do roboty – skłamałem.
- Ale ty jesteś… - urwała, rozzłoszczona – Albo wiesz co? W porządku, nie ma problemu. Nic nie poradzę na to, że cię lubię, ponieważ nie jesteś aż takim dupkiem, za jakiego chcesz uchodzić. I nie myśl sobie, że nabrałam się na tę twoją pozę zimnego, ponurego faceta, który nikogo nie potrzebuje poza sobą. Poważnie – tu już się roześmiała – Przypominasz mi wszystkich tych gości z filmów z tekstem typu: „Nie zbliżaj się do mnie, moja miłość cię zabije”.
- Nie pochlebiaj sobie – warknąłem. Wtedy uśmiech momentalnie zszedł z twarzy Rinelle, a jej oczy zrobiły się chłodne.
- Niczego nie sugerowałam – powiedziała oschle – oprócz tego, że się boisz.
- Tak, to już parę razy słyszeliśmy.
- Jak chcesz – odparła szatynka i krzyżując ramiona na piersi, zapatrzyła się na świat za oknem.
Nie znosiłem, kiedy to robiła. Uwrażliwiała, nawet uczłowieczała mnie bardziej, niżbym tego chciał. A była przy tym tak irytująca, jak to tylko możliwe. Naprawdę nie wiedziałem, jak dać jej do zrozumienia, że jest mi dobrze tak jak jest i nie potrzebuję nikogo, żeby to zmieniał. Denerwowała mnie tą swoją upartością nawet bardziej niż Leonardo. I jeszcze ta… emanacja uczuciami. Kiedy ona wreszcie przyjmie do wiadomości, że nic w życiu nie idzie dobrze, jeśli kieruje się czymś innym niż chłodnym myśleniem?
- Dobra, przepraszam – odezwała się nagle Rinelle – To twoje sprawy, nie powinnam się mieszać. Co zupełnie nie usprawiedliwia tego, że zachowujesz się jak skończony idiota wobec osób, które próbują być dla ciebie miłe.
- Zgaduję, że teraz ja powinienem cię przeprosić – bardziej stwierdziłem niż zapytałem.
- Przydałoby się – odparła dziewczyna – Ale nic na siłę, łaski bez – dodała szybko, urażona.
- Przepraszam – powiedziałem szczerze, gdy trochę ochłonąłem – Co nie zmienia faktu, że jesteś okropnie irytująca – naśladowałem jej ton.
- To przepraszasz, czy twierdzisz, że cię denerwuję?
- Obie rzeczy.
- Pfff… Na nic lepszego nie mam co liczyć, prawda?
- Nope.
Po tych słowach już ze sobą nie rozmawialiśmy. Przez chwilę zatopiłem się we wspomnieniach, a kiedy znów podniosłem wzrok na Rinelle, okazało się, że… zasnęła. Emocje zrobiły swoje. Oparła się o okno, a zgięte nogi położyła na miejscu obok. Chyba jednak nie było jej ciepło, ponieważ co kilka sekund lekko drżała. Nic dziwnego, od okna strasznie ciągnęło. Moja reakcja była niemal automatyczna. Ściągnąłem z siebie bluzę i nakryłem nią śpiącą dziewczynę.
Świetnie. Teraz rycersko marzłem po drugiej stronie przedziału. Może to mnie czegoś nauczy.
***
Budzę się, kiedy konduktor oznajmia przez głośniki, że za kilka minut dojedziemy do ostatniej stacji.
Powoli przytomnieję. Nogi mi ścierpły, poza tym jeszcze zmarzły. Nic dziwnego, pomyślałam zauważając delikatne płatki śniegu za oknem. Dobrze, wiem zatem, dlaczego mi chłodno. Ale czemu w takim razie w resztę ciała jest mi podejrzanie ciepło? Patrzę na swoje ramiona i brzuch okryte miękkim, ciemnym materiałem. Następnie podnoszę głowę i spoglądam na Raphaela, który siedzi wyciągnięty na swoim miejscu, z rękami pod odchyloną głową. Wydaje się drzemać, ponieważ ma zamknięte oczy i oddycha miarowo. Korzystając z okazji zaczynam mu się przyglądać, jednocześnie czując niewielkie wyrzuty sumienia, że robię to bez jego wiedzy.
Tak jak ostatnim razem, kiedy widziałam go śpiącego, ma spokojny wyraz twarzy. Ciemne brwi nie są ściągnięte jak zazwyczaj, a usta wydają się odrobinę większe bez tego częstego, nieokreślonego grymasu, który gości na nich na co dzień. Dostrzegam też małą, jasną bliznę na kości policzkowej chłopaka, którą zawdzięcza pamiętnej kłótni ze swoim bratem i która jest widoczna tylko wtedy, kiedy dobrze się przypatrzę.
Niechętnie to przyznaję, ale spokojny też jest nieprzyzwoicie przystojny. Ładnie zarysowana (w tym momencie rozluźniona) szczęka, widoczne mięśnie ramion, smukły tors. Zastanawiam się czy…
-Mogłabyś, z łaski swojej, przestać się na mnie gapić? – słyszę nagle.
- Och – jestem nieco zaskoczona – Ty nie śpisz. Ale skąd wiedziałeś, że na ciebie patrzę, skoro miałeś zamknięte oczy?
- Słyszałem.
- Słyszałeś?
- Właśnie to powiedziałem – odpowiada z właściwą sobie bezczelnością. Dopiero teraz prostuje się i podnosi powieki – Przez sen raczej nie wykonywałaś żadnych ruchów, toteż gdy usłyszałem przed chwilą, jak się wiercisz, domyśliłem się, że wstałaś. Potem nagle ucichłaś, co znaczy, że przestałaś się ruszać. W tym wypadku istniały dwie możliwości: albo znowu zasnęłaś (raczej mało prawdopodobne), albo coś lub kogoś obserwowałaś. Poza nami w przedziale nie ma nikogo, więc logicznym było, że patrzyłaś na mnie – wbija we mnie te swoje jasne, inteligentne oczy i chyba czeka, aż mu odpowiem.
- A nie przyszło ci do głowy, że mogłam obserwować śnieg za oknem? – cieszę się, że w porę wpadłam na jakąś ripostę.
- Naturalnie, że mogłaś – brunet wzrusza ramionami – Jednak oczywistym wydał mi się fakt, iż jestem nieco bardziej… atrakcyjnym obiektem do obserwacji niż śnieg.
- Jakiś ty skromny! – parskam.
- To nie ma nic wspólnego z moim mniemaniem o sobie. Po prostu czysta kalkulacja.
- Niech ci będzie, Sherlocku.
- Ubieraj się – chłopak znienacka zmienia temat – Zaraz wysiadamy.
Wtedy dociera do mnie, że nadal mam na sobie jego bluzę, a on siedzi w samym T-shircie w, co by  nie mówić, dość chłodnym przedziale.
- Ach, tak – ściągam z siebie okrycie i oddaję właścicielowi – Dziękuję. To bardzo… miło z twojej strony.
- Wybacz, następnym razem się poprawię i będę już standardowo nie-miły – sarka Raphael, czym mnie rozśmiesza.
Kiedy ubieramy kurtki (aby nie urazić głęboko umodowionej części społeczeństwa doprecyzuję: on kurtkę, ja płaszcz), konduktor oznajmia, że dotarliśmy na miejsce.
- Chodź, chodź – pospiesza mnie Raphael, ściągając nasze bagaże z półki – No, już – nie podaje mi mojej torby, chociaż wyraźnie się tego domagam, tylko od razu wychodzi z pociągu, po drodze zarzucając sobie swój plecak na ramię. Coś mi się wydaje, że to przez zbyt długie siedzenie w ciasnym przedziale.
Staję na peronie i wciągam chodne, wilgotne powietrze, które pachnie tak znajomo. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo tęskniłam za tym miastem. A jeszcze bardziej za dwoma osobami, które zobaczę już za chwilę…

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozdział 25

Rozdział 10

Rozdziały 8 i 9