Rozdział 25


Spałam wyjątkowo dobrze. Budzę się  wypoczęta i przeciągam w łóżku. Zaraz, zaraz… Przeciągam? Przecież przy dwóch dodatkowych osobach byłoby to niemożliwe. Gdzie oni się podziali?
Jakby w odpowiedzi słyszę dźwięk przesuwanych krzeseł w kuchni. Wygrzebuję się z pościeli i pospiesznie poprawiam piżamę i włosy. Następnie wychodzę z pokoju i idę na śniadanie. Tam zastaję Carlisle’a grzebiącego w lodówce. Młody myszkuje z takim zaangażowaniem, że widzę go tylko od pasa w dół.
- Czego szukasz? – zagaduję.
- O, Rin! – chłopiec na chwilę odrywa się od swojego zajęcia, aby mnie uściskać. – Zjesz z nami śniadanie?
- Pewnie. A przygotowałeś już coś?
- Mhm. Wyciągnąłem mało, dżem, szynkę, ser, ogórki, chleb, keczup… - wylicza mój brat.
- I zamierzasz zjeść to wszystko na raz?
- Jasne! Muszę mieć dużo siły, bo idę dzisiaj na koszykówkę, wiesz? A odbierzesz mnie po szkole?  A Raph z tobą przyjdzie?
- Tak, tak i tak – odpowiadam z uśmiechem, na co on reaguje piskiem radości. – A właśnie, Car, gdzie jest Raphael?
- Poszedł porozmawiać przez telefon.
Dosłownie w tym samym momencie do kuchni wchodzi brunet. Mimochodem zauważam jego ubranie, które dzisiaj wygląda inaczej, niż zwykle, pewnie ze względu na pogodę. Chłopak ma na sonie ciemne spodnie z grubego materiału i granatową koszulkę z długim rękawem i trzema guziczkami przy szyi, która podkreśla jego szczupłą sylwetkę.
- Leonard – unosi telefon, uprzedzając moje pytanie.
- Coś z… - urywam, zerkając na Carlisle’a, który niczego nieświadomy wsuwa właśnie kanapkę z dżemem.
- Tak, ale na razie żadnych szczegółów.
Widać, że Raphael nie chce o tym rozmawiać, więc nie naciskam. Już mam zmienić tema, gdy mój wzrok pada na zegarek piekarnika.
- O cholera! – wyrywa mi się – Jak już późno! Carlisle spóźni się do szkoły! – oczywiście mama wyszła wcześniej, więc dzisiaj była moja kolej na odwiezienie brata.
- Na nas nie patrz – brunet unosi ręce – My jesteśmy gotowi.
- Psiakrew! – rzucam jeszcze i pędem biegnę do łazienki.
- Ale Rinelle… - dziesięciolatek próbuje mi coś powiedzieć.
- Żadnych „ale” i nie mów teraz do mnie! – krzyczę już spod prysznica – Pakuj plecak!
***
Dwadzieścia bardzo intensywnie spędzonych minut później jestem gotowa do wyjścia. No, prawie gotowa. Już nakładam buty, w tym samym momencie związując włosy w luźnego koka. Narzucam kurtkę i pośpieszam Carlisle’a, który po raz kolejny próbuje protestować.
- Rin, przecież ja…
- Dobra, dobra, potem mi powiesz – niemal wypycham go za drzwi -No, ruchy, bo się spóźnisz!
- Ekhm, Rinelle? – Raphael odchrząkuje – Nie wiem, czy wiesz, ale…
- Zaraz! – gorączkowo szukam kluczy – Noż cholera jasna!
- Proszę – brunet podaje mi je wyciągnięte nie wiadomo skąd.
- Dobra, idziemy – zarządzam i po kilku sekundach stoimy już na klatce schodowej.
Do z tego, co pamiętam, do przystanku mamy jakieś dwie minuty szybkiego marszu. Na miejscu okazuje się, że mamy jeszcze trochę czasu do przyjazdu autobusu, więc pozwalam moim nogom i płucom w końcu odpocząć.
- Rinelle? – odzywa się mój brat – Czy teraz już mogę mówić?
- A… tak, teraz tak – podnoszę na niego wzrok.
- No to chciałem ci powiedzieć, że ja przecież od dawna chodzę sam do szkoły, nie musisz mnie odprowadzać jak bobasa, a tak w ogóle, to mam dzisiaj na drugą lekcję, bo nasza pani zachorowała i teraz będę tam o godzinę za wcześnie, ale i tak chcę pojechać sam, dobrze? – chłopiec wypala jednym tchem.
Mrugam oczami, trochę oszołomiona. Udaje mi się tylko wydukać ciche „dobrze” zanim przyjeżdża autobus i Carlisle wsiada do niego, uprzednio oboje nas z Raphaelem ściskając.
Nagle słyszę za sobą jakieś przytłumione dźwięki przypominając chrząkanie. Odwracam się do stojącego za moimi plecami Raphaela, który zwiesił głowę i przyciska sobie pięść do ust i nosa. Stara się zachować kamienną twarz, ale, szczerze mówiąc, kiepsko mu to wychodzi.
- Czego rżysz? – burczę, bo nie podoba mi się jego reakcja.
- Z niczego, absolutnie niczego – mówi tonem niewiniątka – Gdybyś tylko widziała swoją minę!
- No rzeczywiście, baaardzo śmieszne – sarkam, a uświadamiając sobie, że chłopak stoi w samej koszulce (nadal świetnie podkreślającej jego figurę) na chłodzie, dodaję: - Ty weź się lepiej ubierz, bo tamta biedaczka po drugiej stronie ulicy mało w słup nie weszła, tak się na ciebie zapatrzyła.
- O, ależ chciałbym się ubrać, wierz mi – mówi brunet z podejrzanym uśmieszkiem – Jednak w takie coś się nie zmieszczę.
Dopiero teraz zwracam uwagę na to, co trzyma w ręku. To… mój płaszcz. Ale w takim razie co ja mam na sobie?
- Och – spoglądam na skórzaną, zdecydowanie za dużą kurtkę, w którą jestem ubrana - To by wyjaśniało, dlaczego nie widzę swoich dłoni.
Wymieniamy się w końcu okryciami, ja czerwona na twarzy, Raphael już bez uśmiechu, za to z wesołością w oczach.
- To jakie masz plany? – zagaduje chłopak.
- My mamy, chciałeś powiedzieć – poprawiam go.
- Chciałem powiedzieć dokładnie to, co powiedziałem. Ja nie mam żadnego planu, więc pytam, czy ty masz.
- Niech ci będzie – przewracam tylko oczami, bo nie mam ochoty się z nim spierać – Nie, nie mam na myśli niczego konkretnego.
- Czyżby?
- A jest inaczej?
- Cóż, z tego, co wiem, powiedziałaś mamie, że przyjechałem tu pozwiedzać.
- Bo co innego miałam jej powiedzieć? – mruczę pod nosem, a potem mówię głośniej: - Czyli chcesz zobaczyć miasto, tak?
Raphael wzrusza ramionami.
- Nigdy tu nie byłem, a czytałem, że warto zobaczyć starówkę.
- W takim razie nie mogłeś trafić na lepszego przewodnika – uśmiecham się szeroko – Przez kilka lat chodziłam do szkoły w tej dzielnicy, więc znam ją, jak własną kieszeń. W lecie nawet czasami chodziłam do zamkowych ogrodów, żeby poczytać, albo po prostu sobie tam posiedzieć.
- Widzę, że mam do czynienia z ekspertem – żartuje brunet – Czy to znaczy, że zaraz przyjedzie zabytkowa karoca, która zabierze nas w podróż do odległych czasów królów i rycerzy?
- Taa… Nie. Raczej będzie to duży, niebieski diesel – rozwiewam jego nadzieje – I nie zatrzymuje się na tym przystanku. Musimy podejść kawałek do następnego.
Na te słowa Raphael niemal teatralnie się kłania i gestem pokazuje mi, żebym prowadziła. Boże, daj mi cierpliwość do tego człowieka.
***
Zamek, który pół wieku temu zamieniono w muzeum, zawsze był przepełniony turystami, jednak liczebność tłumu, który widzimy tuż przy wejściu, zaskakuje nawet mnie.
- No ładnie – mruczę – Ale spokojnie, na salach się to wszystko rozejdzie – dodaję szybko zauważając niewyraźną minę Raphaela.
- Jasne. Czy to jedyne wejście?
- Chcesz ominąć ludzi, tak? – domyślam się – Faktycznie, jeśli obejdziemy zamek dookoła, możemy wejść drugą bramą.
- Zakładam, że to dłuższa droga do kas?
- Tak, ale ominiemy ludzi.
- Więcej mi nie trzeba. Idziemy.
***
Mogło być gorzej, Raphaelu, powtarzaj to sobie. Mogło być gorzej.
Wszystkie muzea, z jakimi się w życiu zetknąłem, miały jedną podstawową wadę – ludzi. Gdyby jeszcze nie było ich tutaj tak dużo. Ale było.
Oczywiście nie mogłem tak po prostu odwrócić się i odejść. Nie, żebym nie rozważał takiej możliwości, jednak za każdym razem, gdy Rinelle opowiadała jakąś ciekawostkę związaną z zamkiem, nakazywałem sobie sposób. Moje zwykłe bezwzględne zachowanie gdzieś się przy niej gubiło.
Żeby zająć myśli czymś innym, niż wszechobecny tłum, postanowiłem zadawać mojej towarzyszce różne pytania, na temat wystawy. Fakt, że znałem odpowiedź na każde z nich, wcale mi nie przeszkadzał.
- Skąd pochodzi ten obraz? – Włochy, Florencja, XVI wiek.
- Ten z Madonną? Wydaje mi się, że z Włoch. Autor namalował go w XV lub XVI wieku.
- Jak się nazywa ten miecz? – rapier, obusieczna klinga, popularny w XVI i XVII wieku.
- To rapier, broń wynaleziona we wczesnym renesansie.
- Kto spał w tym pokoju? – sądząc po wystroju i wielkim napisie „POKOJE KRÓLOWEJ”, była to królowa.
- Panie tego zamku, królowe.
I tak minęła jedna, dość długa w moim odczuciu godzina (tak, wiem, że każda godzina trwa tyle samo, ale ta po prostu mi się dłużyła). Znajdowaliśmy się właśnie w ostatniej sali, oglądaliśmy ostatni eksponat, a ja zadawałem ostatnie pytanie.
- Jak się nazywa ta wyszywana tkanina wisząca na ścianie? – tapiseria, względnie gobelin, a konkretnie werdiura.
- Ta tutaj? To gobelin.
- Werdiura, ściślej rzecz ujmując – mruknąłem pod nosem, jednak nie dość cicho, jak się okazało.
- Słucham? – Rinelle zmarszczyła brwi – Jak wiesz, to po co pytasz? Zaraz, zaraz… Chyba mi teraz nie powiesz, że znałeś odpowiedzi na wszystkie te pytania, które mi zadawałeś?
- W porządku, nie powiem.
- Raphaelu! – klepnęła mnie wierzchem dłoni w ramię – Dlaczego?
- Ponieważ prosiłaś, żebym nie mówił. A raczej zakazałaś mi mówić.
- Doskonale wiesz, że nie o to pytam.
Westchnąłem ciężko. Nie zdążyłem nawet odpowiedzieć, ponieważ w tym momencie znaleźliśmy się w samym środku japońskiej grupy turystów. Ocieranie się o mnie tych wszystkich ciał (cóż z tego, że o półtorej głowy niższych) sprawiło, że odruchowo napiąłem wszystkie mięśnie i zacisnąłem szczękę. Naprawdę nienawidzę tego uczucia.
- Hej, w porządku? – dziewczyna wyglądała na zaniepokojoną.
- W najlepszym, nie widać? – odparłem sucho.
Rinelle nic nie odpowiedziała, tylko zacisnęła usta w wąską, bladą kreskę i pociągnęła mnie za rękaw do wyjścia.
- Czy moglibyśmy już wrócić do komunikacji werbalnej? – poprosiłem, kiedy wyszliśmy na zewnątrz. Szczęśliwie było tu mniej ludzi.
- Nie mogłeś mi wcześniej powiedzieć, że nie tolerujesz ludzi nawet fizycznie? – Rinelle zignorowała moją prośbę i nadal trzymała moją rękę.
- Nie pytałaś.
- Przestań się ze mną droczyć. Co ty, jakimś masochistą jesteś?
- Może. Mam ci przedstawić na to więcej dowodów?
- Och, zamknij się.
- Jak sobie życzysz, ale czy moglibyśmy najpierw przenieść się w jakieś spokojniejsze miejsce niż dziedziniec najczęściej odwiedzanego obiektu w tym mieście?
- Sam jesteś sobie winien – prychnęła dziewczyna – Ale już na poważnie. Może tym razem to ty coś wybierzesz?
- Wszystko jedno. Byle jak najmniej tłumów.
- Na szczęście jest środek dnia i to roboczego. Łatwiej będzie coś znaleźć.
- Więc?
- Więc co? Myślę, daj mi sekundę.
- Minęła.
- Ale ty się czepialski czasem robisz… O, już wiem! Co powiesz na park?
- Rzadko odwiedzany, bez zbyt dużych otwartych przestrzeni, na których ludzie wpatrują się w ciebie jak jastrząb w swoją ofiarę?
- Tak.
- Idziemy.
***
Rinelle rzeczywiście mówiła prawdę. Park położony był dwadzieścia minut spacerem od centrum miasta (zrezygnowaliśmy z autobusu, z czego się bardzo ucieszyłem). Z dala od zgiełku wydawał się bardzo spokojnym i przyjemnym miejscem. Słowa „Raphael Cortez” oraz „spokojny i przyjemny” użyte w jednym kontekście – napiszą o tym w gazetach.
- Chodź tam! – Rinelle pociągnęła mnie (po raz kolejny tego dnia) za kurtkę, żebyśmy usiedli na ławce nad małym stawem. Naprawdę powinna ograniczyć kontakt fizyczny. Czuję się przez to… dziwnie.
- Nie rób takiej miny – rzuciła nagle. Wyglądasz dużo lepiej, kiedy się uśmiechasz. Albo przynajmniej nie krzywisz.
Musiałem zareagować wybitnym skrzywieniem na jej słowa, ponieważ zaczerwieniła się i dodała zmieszanym głosem:
- To był tylko taki żart… nieważne.
Chyba coś mi umknęło…
- Ach – w końcu zaskoczyłem – Chciałaś tak rozpocząć rozmowę.
- Ja wiem, że ty jesteś trochę… wolniejszy, jeśli chodzi o kontakty międzyludzkie – powiedziała – ale to jest przesada, nawet jak na ciebie, Raphaelu.
- Dzięki – prychnąłem z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
- Wcale nie próbuję być złośliwa.
- Naprawdę? Bo odniosłem zgoła inne wrażenie.
- Jeśli już ktoś jest złośliwy, to przeważnie ty.
- Och, czyżby?
- I zawsze to robisz – westchnęła dziewczyna.
- Zawsze co robię? – uniosłem brew.
- Jesteś opryskliwy i próbujesz uciąć rozmowę, kiedy zaczyna się ona sprowadzać do twojej osoby.
- Może po prostu nie chcę o sobie rozmawiać.
- W to nie wątpię. Ale wiesz, że dobrze by ci to zrobiło, gdybyś czasem porozmawiał z kimś na temat swoich uczuć albo myśli?
- Rinelle, ile razy przerabialiśmy już ten temat?
- Dużo, ale najwyraźniej nie dość.
- Od kiedy ty masz taki cięty język?
- Odkąd cię poznałam. Taki efekt uboczny.
Tym razem nie mogłem się powstrzymać od parsknięcia cichym śmiechem. Rinelle wzięła to chyba za dobry znak, ponieważ drążyła dalej.
- Co tym razem cię gryzie?
- Zgaduj.
- Rodzice.
- Jasnowidzka.
Oczywiście, że ta sprawa nie dawała mi spokoju. Ale na nieco innej płaszczyźnie, niż powinna u normalnego człowieka. Moje płytkie serce, a może bezwzględny umysł już przyjął do wiadomości, że po tak długim czasie rozwoju sprawy statystyki nie dają prawie żadnej szansy na pozytywne rozwiązanie. Okrutne, usłyszałem głos w mojej głowie. Ale prawdziwe, odpowiedziałem mu w myślach. Mimo to nie mogłem do końca opanować swoich uczuć. Martwiłem się o nich. To znaczy, głównie o mamę, bo, szczerze powiedziawszy, gdybym miał wybierać, to rachunek był prosty. Ale on…
- Raphaelu? – moje imię wypowiedziane (miękko?) przez Rinelle wyrwało mnie z zamyślenia – Mów do mnie.
- Przecież cały czas rozmawiamy.
Oczywiście zignorowała moje słowa.
- Zaufaj mi, lepiej będzie, jak to z siebie w końcu wyrzucisz.
- Brzmisz jak rasowy psycholog – sarknąłem – Nie możesz sobie znaleźć jakiegoś bardziej chętnego pacjenta.
- Człowieku, dlaczego ty musisz być taki… trudny? – dziewczyna uniosła oczy do nieba – Czemu nigdy nie powiesz, co ci leży na sercu, jak normalny, cywilizowany przedstawiciel rasy ludzkiej?
- Z tej prostej przyczyny, że ja nie mam serca, w poetyckim rozumieniu tego słowa. Nie jestem też normalny.
- Ale…
- Ale co? – zdenerwowałem się – Co mam ci powiedzieć? Że nijak nie umiem sobie tego poukładać? Że żywię resztki irracjonalnej nadziei? Że tak cholernie boję się o matkę?  A nawet może o ojca, którego nie chcę znać?! – z każdym słowem mój gniew narastał.
- O to chodzi! – wykrzyknęła Rinelle, płosząc przy tym kaczki pływające w stawie – O twojego ojca! Nie jesteś w stanie przyjąć do wiadomości, że go kochasz i się o niego martwisz.
- Jego się nie da kochać! – wybuchnąłem w końcu, jednak potem już mówiłem spokojniej – Nie wiem, jak mojej mamie i Leonardowi się to udaje. Nie wiem. To nie jest dobry człowiek.
- Może jednak zbyt surowo go oceniasz…
- Oceniam go dokładnie tak, jak sobie na to zasłużył – przerwałem jej lodowatym tonem – Nie znałaś… Nie znasz go. Ten człowiek jest moim koszmarem, Rinelle.
Dziewczyna wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, jednak tylko otwarła usta i zaraz je zamknęła. Następnie przybrała spokojną minę i spytała z powagą w zielono-niebieskich oczach:
- Możesz mi o nim opowiedzieć?
- Nie.
- Proszę.
- Nie.
- Już zacząłeś.
- Chociaż raz uszanuj moją wolę.
- Uszanowałabym, gdyby nie to, że sam sobie robisz krzywdę tą zawziętością i zamknięciem.
- Jestem dorosły i nie muszę spowiadać się żadnej smarkuli z moich relacji rodzinnych ani uczuć z nimi związanych.
Rinelle wyglądała, jakbym ją właśnie spoliczkował. Wstała z ławki i ruszyła szybkim krokiem przed siebie, wyprostowana jak struna.
Mogłem ją tak zostawić. Mogłem dalej siedzieć na ławce i nic nie robić ze słowami, które padły. Wrócilibyśmy jutro do domu ze znacznie chłodniejszą relacją. Może nawet już nigdy nie zapytałaby mnie o moje uczucia. Tak, mogłem wzruszyć ramionami i to zignorować. Ale nie. Musiałem za nią pójść na ten pieprzony most.
- Poczekaj – odruchowo złapałem ją za nadgarstek, ale gdy się zatrzymała, momentalnie cofnąłem dłoń. Wtedy odwróciła się i spojrzała na mnie nie tyle zagniewanym, co smutnym wzrokiem.
- Zupełnie cię nie rozumiem – pokręciła głową, przyciskając skrzyżowane ręce do piersi – I nie mówię tu o tym, że mnie ranisz, czy jesteś niemiły dla innych. Nie chcesz przyjąć żadnej pomocy, ani ode mnie, ani nawet od własnego brata.
- Nie potrzebuję litości.
- Na litość boską, zrozum! Pomoc to nie litość! Troska i chęć ulżenia bliskiej osobie to też nie litość! Tak to działa w rodzinie. I w przyjaźni również.
- Uważasz mnie za swojego przyjaciela? – zapytałem szczerze zdziwiony.
- Nie wiem – przyznała szatynka – Czasem mam wrażenie, że coraz lepiej się dogadujemy, a czasem, że mam przed sobą zupełnie obcego człowieka.
- A skąd możesz wiedzieć, że ja nie jestem obcy cały czas? – było to bardziej pytanie re
toryczne, niż zwyczajne.
- Nie wiem skąd. Po prostu… zdarza ci się mieć przebłyski zupełnie innej osoby, niż ta, którą pokazujesz przez większość czasu. Tak jakby prześwity zza pękniętej skorupy lub zbroi.
- Jak poetycko.
Nie odpowiedziała. Po prostu nadal wpatrywała się we mnie smutnymi oczami.
- Kiedy wracał do domu, płakałem – przerwałem ciszę, która zapadła chwilę wcześniej – Uciekałem do swojego pokoju, zwijałem się w kłębek na łóżku i przykryty kołdrą płakałem ze strachu. Jak dziś pamiętam, co wtedy powtarzałem, cały we łzach. „On tu idzie, on tu idzie, proszę, nie, niech na mnie już nie krzyczy”. Miałem wtedy może, ja wiem… siedem lat? Sześć?
Zrobiłem przerwę i spojrzałem na Rinelle. Uważnie słuchała moich słów z mieszaniną troski, niedowierzania i całkowitej powagi na twarzy.
Ciągnąłem więc dalej.
- On po prostu tak na mnie działał. Nigdy mnie nie bił, nic z tych rzeczy. To, że dostałem kilka razy w twarz za pyskowanie się nie liczy. Chodziło o to, jak na mnie wrzeszczał za każdy najdrobniejszy błąd. Niestarannie wykonane zadanie domowe, nieuwaga, chwilowa dekoncentracja – nieważne. Reakcja była zawsze ta sama. Awantura. Naprawdę wolałbym, gdyby mnie uderzył, ale on wolał mnie niszczyć za pomocą słów. Nawet nie wolno mi było rozmawiać z nim w innym języku niż hiszpański. Uważał patriotyzm za jedną z najważniejszych wartości. Do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego ożenił się z moją matką, chociaż nie była Hiszpanką.
- Właśnie, a twoja mama? – zapytała Rinelle – Nie reagowała na to?
- Ona? Bez szans. To dobra kobieta, kochała mnie i Leonarda. Mojego ojca również, choć tego akurat nie mogę zrozumieć. On jednak nie czuł nic podobnego do niej, szczerze w to wątpię. Między innymi to ją złamało. Nigdy nie była osobą silną psychicznie, a codzienne awantury i – czego jestem bardziej niż pewien – zdrady mojego ojca dobijały ją coraz bardziej. Całymi dniami tylko leżała w łóżku. Nie broniła nas przed mężem. Czy mam do niej o to żal? Nie wiem, dawniej pewnie tak, a teraz… Po prostu jest mi jej żal. Chociaż nie ukrywam, że jej pomoc by się przydała. Dzieci wyjątkowo kiepsko sobie radzą z terrorem psychicznym dorosłych.
Przerwałem na chwilę, żeby złapać oddech. Skorzystałem także z okazji i spojrzałem na dziewczynę, bo chciałem zobaczyć jej reakcję. Nie było dobrze. To znaczy, chyba. Ciężko stwierdzić. Jej mina mogła wyrażać jednocześnie strach, zaskoczenie i chęć natychmiastowej ucieczki, ale z drugiej strony nie zdziwiłbym się, nie była to po prostu reakcja na to, jak bardzo nienormalny jestem. A może po prostu źle się poczuła.
- Rinelle, źle wyglądasz. Boli cię coś?
- Co? – szatynka zamrugała oczami. Głos jej się lekko załamywał – N-nie, co ty! Nie. Ja tylko… No przecież nie mam serca z kamienia! – w tym momencie, zanim zdążyłem zareagować, Rinelle zbliżyła się do mnie i mocno objęła. Mimo, że nie był to jej pierwszy przypływ uczuć dotyczący mojej osoby, i tak nie ułatwiał mi niczego. Nadal czułem się bardzo nieswojo w takich sytuacjach. Nie wyprowadzałoby mnie to jeszcze tak z równowagi, gdybym był pewny, że tego nie lubię. A pewny właśnie nie byłem.
- O, hm, w porządku – bąknąłem patrząc z góry na dziewczynę, a konkretnie na czubek jej kasztanowej głowy, która teraz tuliła się do mojej piersi – Naprawdę w porządku. M-możesz mnie już puścić.
- Och, zamknij się i daj mi chociaż raz w życiu porządnie cię przytulić – usłyszałem jej słowa tłumione przez moją koszulkę – Pocieszam cię, nie rozumiesz?
- Nie poświęcaj się aż tak, przecież nie umieram.
- Jeszcze jedno słowo i popchnę cię na drugi koniec tego mostu.
- Wystarczy tylko jedno?
Wygrałem. Puściła mnie.
- A jak było z Leonardem? – Rinelle najwyraźniej chciała wrócić do poprzedniego tematu – Jego relacje z waszym tatą też były tak… napięte?
- Nie, tego bym nie powiedział – odparłem – Mój brat był zazwyczaj posłuszny ojcu, uważał, że on chce tylko naszego dobra. Z początku myślałem, że Leonardowi, podobnie jak naszej matce, brak kręgosłupa. Ale on naprawdę wierzył, że ojciec ustawiał całe nasze życie jak chciał, ponieważ nas kochał.
- A ty w to nie wierzysz? Ani trochę?
- Kpisz czy o drogę pytasz? – prychnąłem – Ten człowiek jest niezdolny do miłości, może tylko wyjąwszy własną.
- Zabawne, że ty sam myślisz tak o sobie.
- Słucham? – zbiła mnie tym stwierdzeniem z tropu.
- Wydaje mi się, że twoje zdanie o ojcu jest podobne do tego, jakie masz o sobie – powiedziała dziewczyna tonem nieco ostrożniejszym niż zwykle.
- Spokojnie, do jego poziomu zepsucia jeszcze trochę mi brakuje – rzuciłem drwiącym tonem, jednak wcale nie podobały mi się jej słowa, postanowiłem więc kontynuować swoją opowieść – Kiedy dowiedział się, że z nauką idzie mi znacznie łatwiej i szybciej niż moim rówieśnikom, był zachwycony. Chwalił się ty wszystkim wokoło. Bynajmniej jednak nie z powodu ojcowskiej dumy, tylko przez potrzebę bycia w centrum uwagi. Kilka lat później, gdy oświadczyłem, że wcale nie chcę być prawnikiem, tylko architektem, jego nastawienie zupełnie się zmieniło. To znaczy, wściekł się. Jak zwykle. Byłem wtedy jeszcze niepełnoletni, więc nie mógł mnie wyrzucić z domu, jednak to był jedyny powód, dla którego tego nie zrobił.
- Chyba nie mógł być aż tak okrutny…
- Och, tak myślisz? A jednak. Poza tym, że w towarzystwie jest miły, szarmancki i czarujący, to w życiu prywatnym staje się tyranem. Owszem, jest przy tym cholernie inteligentny, ale to mu tylko wszystko ułatwia. Ale wracając do tematu. Nie wiem, jak mi się to udało, ale w jakiś sposób skończyłem liceum i studia architektoniczne w przyśpieszonym tempie, nawet bez większych przeszkód. Ojciec też się jakby uspokoił. I ja, głupi, głupi ja myślałem, że wreszcie zrozumiał, że po tych wszystkich latach przyjął do wiadomości, że jestem już dorosły i moje życie to… no właśnie, moje życie, nie jego. A on? Zgadnij, z czym wyskoczył.
- Ja… nie mam pojęcia.
- Też bym sobie nie mógł tego wyobrazić, gdybym nie doświadczył perfidii mojego ojca na własnej skórze. Już wcześniej wspominałem, że był tradycjonalistą aż do bólu. Pod tym względem nic się nie zmieniło, nawet po przeprowadzce tutaj. A więc, skoro nakreśliłem ci już jako tako obraz całej sytuacji, mogę przejść do sedna sprawy. Wyobraź sobie, że parę miesięcy temu zaprosił na obiad swojego starego znajomego z Hiszpanii, razem z żoną i, cóż za zbieg okoliczności, dwudziestoletnią córką. Zupełnie nie chciałem być na tym spotkaniu, ale on mnie zmusił. Byłem tak wściekły przez późniejsze wydarzenia, że już nie pamiętam, jak to zrobił. Ale nie uprzedzajmy faktów. Tak więc tamtego wieczoru siedzieliśmy przy stole i rozmawialiśmy o totalnych bzdurach. To znaczy, rodzice rozmawiali. Tamta dziewczyna tylko głupawo się uśmiechała i gapiła na mnie. Obaj z Leonardem czuliśmy się jak idioci, ponieważ wydawało się, że cała reszta wie coś, co nam umyka. Oczywiście mieliśmy rację. Zorientowaliśmy się co to było, kiedy temat rozmowy zboczył na planowanie ślubu. Tamtej dziewczyny ze mną, dla ścisłości.
- Osz w mordę… - wymknęło się Rinelle.
- No właśnie. Moja reakcja była mniej cenzuralna, nawiasem mówiąc. Krótko dałem zebranym do zrozumienia, co myślę o całym tym pomyśle – zrobiłem przerwę. Po prostu nie mogłem się powstrzymać, widząc pełną napięcia minę dziewczyny.
- I? – szatynka niecierpliwie czekała na ciąg dalszy historii z szeroko otwartymi oczami w kolorze oceanu… Zaraz, co? O czym ja myślę?
- I zrobiłem coś, co powinienem był zrobić już dawno – rozłożyłem ręce – Poszedłem do swojego pokoju, spakowałem się i najzwyczajniej w świecie wyszedłem z domu. Wyprowadziłem się w trybie przyśpieszonym. To był ostatni raz, kiedy widziałem swoich rodziców. Potem wynająłem mieszkanie, wprowadziłaś się ty, a chwilę później już ich nie było.
- Nie myśl tak – powiedziała Rinelle – Nadal żyją. Musisz w to wierzyć.
- Nic nie muszę – odparłem szorstko – A już na pewno nie będę żywić płonnej nadziei, której przeczy rozum.
- A nie możesz chociaż na chwilę przestać myśleć?
- Nie – uciąłem. Ona tylko pokręciła głową.
- Spójrz na siebie – jej głos był miękki – Jesteś totalnie wyprany. I do tego jeszcze codziennie te ciemne ciuchy. Wyglądasz, jakby ci ktoś u… - zatkała usta dłonią, ponieważ uświadomiła sobie, że właśnie coś palnęła.
- Cóż, mam tak całe życie – odparłem, nie czując się dotknięty – A dokładnie od… - spojrzałem na zegarek – Tak, już oficjalnie od dwudziestu dwóch lat.
- Czekaj, co? To ty… masz dzisiaj urodziny?!
- Na to wygląda.
- To czemu nic nie mówiłeś?
- Przecież nie pytałaś, prawda?
- Ale… ale… - Rinelle zmarszczyła brwi, co w jej wydaniu było raczej przeciwieństwem groźnej miny – Okej. Wiesz co? Mam propozycję. No, może nie do końca normalną, ale…
- Powiedz najpierw, co to za propozycja.
- Jeden dzień.
- Jeden dzień czego?
- Jeden dzień spokoju. A raczej ta reszta, co z niego została.
- Rozwiń.
- Przez kilka najbliższych godzin nie będziemy myśleć o naszych problemach. Żadnych. Skupimy się na czymkolwiek innym.
- Faktycznie, normalny człowiek by na to nie przystał – stwierdziłem – Jak to dobrze, że ja nie jestem normalny.
- A ja? – spytała dziewczyna znienacka – Uważasz mnie za normalną?
Zupełnie, absolutnie nie. Czasem po prostu mnie rozbrajasz, a zwyczajni ludzie tego nie potrafią.
Te słowa przemknęły mi przez myśl w ułamku sekundy, zanim zdążyłem je zablokować. Język na szczęście pohamowałem.
- Chodźmy stąd, zaczyna wiać i robi się zimniej – rzuciłem wymijająco. Chciałem zejść z mostka, jednak zanim mi się to udało, poślizgnąłem się i straciłem równowagę. Upadając próbowałem się czegoś złapać. Pech chciał, że zamiast chwycić się poręczy, zacisnąłem dłoń na nadgarstku Rinelle, tym samym pociągając ją za sobą w dół. Wylądowaliśmy z łoskotem na deskach, ona z moim ramieniem w gardle, a ja z jej kolanem w udzie.
- Cholera – wykrztusiła dziewczyna pomiędzy jednym kaszlnięciem a drugim.
- Lepiej bym tego nie ujął – rozcierałem sobie bolące miejsca. Kątem oka dostrzegłem jakąś starszą kobietę siedzącą na ławce nieopodal i obrzucającą nas spojrzeniem zarezerwowanym dla zatwardziałych grzeszników (racja, no bo przecież młodzi ludzie płci przeciwnej nie powinni nawet myśleć o zbliżeniu się do siebie choćby na metr, prawda?). Nie mogłem sobie wyobrazić odpowiedniejszej osoby do zignorowania.
- Wybacz – wstałem i pomogłem w tym Rinelle – Jest trochę ślisko i przypadkowo straciłem równowagę.
Głos w mojej głowie pogratulował mi stwierdzania takich oczywistości.
- Nie ma sprawy – odparła szatynka – Chociaż będę musiała przyzwyczaić się do tego, że tchawicę mam teraz na stałe przytwierdzoną do tylnej części gardła.
Kąciki moich ust wygięły się lekko ku górze, na co dziewczyna zareagowała promiennym uśmiechem, od którego z niewiadomych przyczyn zrobiło mi się ciężej na sercu.
Nagle rozległ się dźwięk przychodzącego esemesa.
- To nie mój – zastrzegłem.
- Mój – powiedziała Rinelle – Mama pisze że Carlisle’owi odwołali dzisiaj część lekcji i prosi, żebym go wcześniej odebrała. A przy okazji zrobiła małe zakupy.
- To co najpierw? – zapytałem.
- Hm… - zamyśliła się dziewczyna – Może najpierw sklep, a potem szkoła. Jakoś nie uśmiecha mi się robienie zakupów z małym workiem ADHD przy boku.
W duchu poczułem ulgę.
- Zatem prowadź.
- Nie za wygodnie ci? – zaśmiała się Rinelle – Cały dzień to ja cię gdzieś prowadzę.
Ruszyła do przodu energicznym krokiem, nie czekając na mnie. Całkiem zgrabnie poruszała przy tym biodrami. Mimochodem pomyślałem, że to do niej bardzo pasuje.
Idiota – mój wewnętrzny głos znowu przywołał mnie do porządku. Zostaw ją wreszcie i zajmij się czymś, czym powinieneś. I w ogóle po cholerę tu przyjechałeś?
Przyznałem mu całkowitą rację. Podążyłem szybko za Rinelle, a w mojej głowie rozbrzmiewało coraz częściej powtarzane pytanie: co ja najlepszego wyprawiam?

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozdział 10

Rozdziały 8 i 9