Rozdział 26

Chyba pójdę skoczyć z mostu. Tak, to całkiem sensowne rozwiązanie. Szybkie i skuteczne. Z pewnością mnie powstrzyma.
Takie właśnie rozważania towarzyszą mi podczas jazdy z Raphaelem do sklepu. Przebywamy tę trasę w milczeniu, ale żadnemu z nas to nie przeszkadza. I chociaż nie wiem, o czym dokładnie myśli mój towarzysz, to na pewno o czymś poważniejszym (i bardziej stosownym!) niż ja. Bo w mojej głowie rozsądek odbywa właśnie trudną rozmowę z resztą mojej osoby. Stanowczo zabrania mi przytulania Raphaela, chociaż ja mam na to ochotę cały czas i trudno mi się powstrzymać. Jeszcze pół biedy, gdybym w ten sposób chciała pocieszyć. Ale oczywiście nie mogłam być na tyle normalna. Bo Rinelle jak zwykle zamiast myśleć o poważnych problemach, cudzych lub choćby swoich, skupia się na tym, że się zadurzyła. Beznadziejnie, warto by dodać. Ale przecież ja to ja. Jakakolwiek logika w działaniu jest mi obca, prawda?
Po dłużącej mi się podróży (wcale nie jest łatwo nie dotykać kogoś, kto stoi dziesięć centymetrów od ciebie i kogo się bardzo chcesz dotknąć) w końcu wysiadamy z autobusu, więc mogę się skupić na czymś innym niż Raphael.
Sklep stał w tym miejscu, odkąd pamiętam. Nie jest zbyt duży, ale na podstawowe zakupy w sam raz.
- Plan działania? – pyta krótko Raphael przy wejściu.
- Oj, przestań tak mówić, to nie żadna bitwa – przewracam oczami – Tu nie ma strategii i planów działania, to po prostu zakupy.
- Całe życie jest jedną wielką bitwą, którą i tak musimy w końcu przegrać – odpowiada filozoficznie chłopak i wzrusza ramionami (już mniej filozoficznie).
- Jak tam sobie chcesz – ucinam i zerkam na wysłaną przez mamę listę zakupów – A więc tak, potrzebujemy: mleka, masła, chleba, jajek, sera, zgrzewkę wody…
- Sekundę – przerywa mi brunet – Jeśli istnieje coś, czego nie jestem w stanie zapamiętać, to właśnie lista zakupów. Może zrobimy tak: ja pójdę po mleko i wodę, a potem cię znajdę, dobrze?
- Dobrze – przystaję na jego propozycję i się rozdzielamy.
Znajduję sobie jakiś koszyk i rozpoczynam wrzucanie do niego produktów. Szybko mi idzie. Stoję właśnie przy skrzynkach z owocami, gdy nagle słyszę za sobą czyjś głos:
- Rinelle?
Odwracam się i spoglądam na stojącego przede mną młodego mężczyznę. Jest ode mnie mniej niż pół głowy wyższy, ma dwadzieścia lat, brązowe, krótko ścięte włosy, orzechowe oczy i nazywa się Milo. W liceum grał w lokalnej drużynie piłki nożnej, a sądząc po jego stroju, nadal to robi. Skąd to wszystko wiem? W przeszłości miałam nieszczęście być jego dziewczyną.
- Rinelle? – powtarza Milo – To naprawdę ty! Sto lat cię nie widziałem. Co ty tutaj robisz?
Zakupy, palancie, nie widać?
- Przyjechałam odwiedzić mamę – jestem zła, że nawet ja słyszę napięcie w swoim głosie.
- Ach, tak, słyszałem, że teraz mieszkasz gdzie indziej.
Nic ci do tego.
- Tak – silę się na neutralny ton – Tam też pracuję i zamierzam studiować.
Chłopak kiwa głową i zapada krępująca cisza. On jednak, zamiast kulturalnie sobie pójść i nigdy więcej nie pokazywać mi się na oczy, lustruje mnie wzrokiem.
- Wyładniałaś – mówi się w końcu.
Opanowuję chęć spoliczkowania go za to, że śmie się do mnie jeszcze odzywać i to jeszcze w taki sposób.
- Ty się nie zmieniłeś – rzucam w odpowiedzi.
Nawet trochę wyprzystojniałeś, dodaję w duchu, ale nie ma mowy, żebym powiedziała to na głos. Po moim zimnym trupie usłyszy ode mnie coś miłego.
- Wiesz co? – zaczyna Milo pozornie niewinnym tonem, po którym nie spodziewam się niczego dobrego – A może… może poszłabyś ze mną jutro na, ja wiem… kawę czy coś takiego?
Słucham?! Prawie krztuszę się własną złością.
- No nie wiem, Annabelle nie będzie miała nic przeciwko? – pytam zjadliwie. Gwoli wyjaśnienia: Annabelle to cukierkowa blondyneczka o dużych, błękitnych oczach, z którą Milo całował się na jednej z moich imprez urodzinowych. Nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie fakt, iż Milo był wtedy od miesiąca moim chłopakiem!
- Daj spokój, z nią to nie było nic poważnego – usprawiedliwia się chłopak – Między innymi o tym chciałbym z tobą porozmawiać przy jutrzejszej kawie. Mam wrażenie, że nigdy sobie tego do końca nie ułożyliśmy.
Nie ułożyliśmy?! Ja sobie wszystko świetnie ułożyłam: ty jesteś skończonym dupkiem i kretynem, a ja jestem dla ciebie za dobra.
- Milo, nie sądzę, żeby to był… - próbuję oponować, ale on mi przerywa.
- Spokojnie, to nie randka. Na razie… - posyła mi ten swój uśmieszek, który kiedyś uznawałam za uroczy, ale teraz wydaje mi się jedynie przygłupi i oślizgły.
- Ale…
- Przyjdę po ciebie jutro rano – szatyn ignoruje moje protesty – Do zobaczenia!
Zanim udaje mi się go porządnie zwyzywać, Milo wychodzi ze sklepu i tyle go widziałam.
- Kto to był?
Aż podskakuję na dźwięk głosu Raphaela rozlegającego się tuż za moimi plecami.
- Nie strasz, człowieku – przykładam sobie rękę do serca – A to był… nikt ważny. Zwykły znajomy.
- Kłamiesz.
- Posądzasz mnie o mówienie nieprawdy?
- Tak, właśnie to powiedziałem.
- Świetnie – prycham – A niby skąd to wiesz?
- Gdyby to był tylko zwykły znajomy, jak twierdzisz, nie zaciskałabyś pięści ani nie wypalałabyś mu spojrzeniem dziur w plecach.
- Specjalista się znalazł.
- W porządku, nie chcesz – nie mów.
- To był mój były, który został byłym zaraz po tym, jak się całował z inną laską na mojej siedemnastce, podczas której był jeszcze obecnym – wyrzucam z siebie jednym tchem.
- Auć.
- I zaprosił mnie jutro na kawę, a raczej mi to zakomunikował.
- Podwójne auć.
- I powiedział, że jutro rano przyjdzie po mnie pod dom.
- Czekaj, ile masz jeszcze tych szokujących wiadomości? Bo zaraz skończą mi się „auć”.
- Nie kpij sobie, idioto – rzucam ze złością i dość niedelikatnie daję mu do potrzymania trzymany przeze mnie koszyk. Raphael musi się trochę nagimnastykować, żeby go złapać, ponieważ obie ręce ma zajęte wodą i mlekiem.
- Obraźliwe słowo niemające pokrycia w rzeczywistości, nie jest obraźliwe – mówi chłopak starając poradzić sobie jakoś z zakupami.
- Och, ja cię nie obrażam – prycham coraz bardziej poirytowana – Ja cię opisuję.
- Mhm, wiem, też oglądałem ten serial – mruczy brunet pod nosem.
Zaraz po jego słowach sześciopak półtoralitrowych wód ląduje głośno u moich stóp.
- Dobra, posłuchaj – Raphael nachyla się do mnie i mówi już bez cienia kpiny w głosie – To się nazywa przeniesienie. Denerwujesz się tamtym facetem, a frustrację przelewasz na mnie. Nie, żebym czuł się jakoś bardzo dotknięty, ale chyba obojgu nam będzie łatwiej, jeśli ograniczymy agresję do minimum.
- Sam się prosiłeś z tym swoim sarkazmem – burczę, nie patrząc na mojego rozmówcę.
- Owszem. Co nie zmienia faktu, że trochę przereagowałaś.
- Próbujesz mnie uspokoić dodatkowo mnie denerwując, wiesz?
- Wiem. Nigdy nie twierdziłem, że jestem w tym dobry.
- W denerwowaniu?
- O, nie. W tym jestem niezrównany.
Uśmiecham się trochę.
- Chyba nie znam innej osoby, która użyłaby słowa „niezrównany”.
- To dlatego, że oprócz bycia niezrównanym jestem także niesamowity i niepowtarzalny – chłopak mówi to lekkim tonem, jednak jego słowa wydają mi się jakieś takie bezbarwne, jakby wcale w nie nie wierzył.
- Okej, przepraszam – przyznaję mu w końcu rację – Zdenerwował mnie jakiś dupek i wyżyłam się na tobie, wybacz. Chociaż nie ukrywam, że kiedy chcesz, to też potrafisz być dupkiem.
- Teraz to się chyba jednak obrażę – brunet marszczy brwi, ale ja widzę iskierki wesołości w jego oczach.
- Bo to już ma pokrycie w rzeczywistości?
- W sumie tak – kiwa głową z namysłem – Jednak z drugiej strony, skoro to prawda, to czemu miałbym się na nią obrażać?
- Większość ludzi tak robi.
- Ja nie jestem większością – ton Raphaela się zmienia.
- Jasne, że nie.
Nie bardzo wiem, co mam dodać, więc zmieniam temat:
- Hej, chodźmy z tym wreszcie do kasy, bo utkniemy tu na zawszę – odbieram od chłopaka koszyk i kieruję się w stronę kas, a Raphael podąża za mną.
***
Po niespełna dwudziestu minutach od odejścia od kas, znajdujemy się już przed drzwiami szkoły Carlisle’a. Właśnie trwa przerwa, więc na korytarzu aż roi się od biegających i krzyczących dzieci.
- No dobra. To ty może lepiej poczekaj na zewnątrz – mówię do Raphaela, który wygląda, jakby właśnie zobaczył ostatni krąg piekieł.
- Dobry pomysł – odpowiada tylko i siada z zakupami na ławce przed wejściem. Ja tymczasem idę po brata.
Dawno tutaj nie byłam, jednak szybko odnajduję drogę do świetlicy. Kiedy tylko Carlisle mnie zauważa, wita mnie radosnym okrzykiem:
- Rinelle! Skończyłem dzisiaj wcześniej, wiesz?
- Wiem, wiem. Właśnie dlatego tu jestem – śmieję się czochrając jego włosy – Zbieraj się, wracamy do domu.
- A Raphael też? – młody najwyraźniej już uważa bruneta za pełnoprawnego członka rodziny.
- Tak, Raphael też – wzdycham – No już, szoruj po buty.
Kiedy tylko Carlisle znika w sąsiednim korytarzu, dzwoni mój telefon.
- Halo? – odbieram, przytykając sobie lewe ucho ze względu na panujący hałas.
- Nie odzywaj się do mnie więcej! – w słuchawce słyszę głos (kto by się spodziewał?) Luny.
- Dobrze, ale w takim razie po co do mnie dzwonisz? – droczę się z nią.
- No… przecież jakoś musiałam ci powiedzieć, że z nami koniec.
- Bardzo śmieszne. To co tam u ciebie?
- Co u mnie?! – Luna drze się jeszcze głośniej – Matka mojej najlepszej przyjaciółki odchodzi od partnera, a ona sama przyjeżdża do domu ze swoim współlokatorem-modelem, nic mi o tym nie mówiąc, a ty się pytasz co u mnie?!
Ups…
- Sorry, Lu. Miałam trochę na głowie i… Ale zaraz, skąd ty o tym wszystkim wiesz?
- Spotkałam dzisiaj twoją mamę na ulicy.
- I powiedziała ci nawet o swoim rozstaniu z Jamesem?
- Mhm. Ale to chyba nie jest twój ulubiony temat do rozmowy, prawda?
- No nie jest.
- Tak myślałam. To o której jutro wpadniecie?
- My?
- Oczywiście. Chyba nie myślałaś, że uda ci się wywinąć od przedstawienia mi twojego chłopaka?
- To. Nie. Jest. Mój. Chłopak – cedzę.
- Jasne, jasne. To kiedy będziecie?
- Nigdy! – krzyczę – A już na pewno nie Raphael.
- Słońce, takie ograniczenia wolności to dopiero po ślubie – żartuje Luna.
- Jeszcze jedno słowo, a obudzisz się łysa – grożę jej.
- Dobra, już – mogę sobie wyobrazić, jak dziewczyna przewraca oczami – Ale nie bądź takim psem ogrodnika. Daj mi przynajmniej na niego popatrzeć albo…
- Wolę nie wiedzieć, co jest po „albo” – zastrzegam, a w odpowiedzi słyszę jej śmiech – W porządku, przyjdę jutro do ciebie jakoś przed południem. To znaczy, jeśli tylko uda mi się wywinąć Milo…
- Jak to: Milo?! – Luna znowu podnosi głos – TEN Milo?!
- To długa historia.
- Niech zgadnę. Złapał cię gdzieś na mieście, zobaczył, jaka z ciebie laska i pomyślał, że może mieć jeszcze szansę?
- Mniej więcej.
- Boże, co za kretyn. Ale, hej! Twój Raphael na pewno sobie jakoś z nim poradzi – mówi dziewczyna znaczącym tonem.
- Lu – staram się być spokojna, ale nie wiem, jak długo wytrzymam – Jeśli jeszcze raz nazwiesz Raphaela moim, obudzisz się nie tylko łysa, ale i wytatuowana.
Moja przyjaciółka odpowiada tylko charakterystycznym dla niej bezczelnym śmiechem.
- No dobrze, czekam na was jutro rano – mówi – Ciao, bella.
Rozłączam się z pewną ulgą i wkładam telefon do kieszeni. Wtedy wraca Carlisle, już ubrany. Ale coś mi tu nie gra…
- Car, co to za bluza, którą masz na sobie?
- No… moja?
- Tak? A jaki kolor miała ta twoja?
- Czerwony.
- A ta jest…?
- Czerwona?
- Nie, kochanie. Ciemnoróżowa.
Po tych słowach na twarzy mojego brata pojawia się wyraz najwyższej odrazy.
- Fuuuj… Idę to ściągnąć. Poczekaj – i zaraz znowu znika.
Taaa… To ja tu sobie jeszcze poczekam.
***
Docieramy do domu bez większych przeszkód. Właśnie rozpakowujemy zakupy, kiedy wraca mama.
- Co robicie? – pyta, stając w drzwiach kuchni – O, nie, nie musicie tego rozpakowywać.
- Mamuś, przecież dla nas to nie jest żaden problem.
- Nie, naprawdę, nie rozpakowujcie niczego. Dzisiaj jesteście gośćmi – uśmiecha się.
- Dzięki – cmokam mamę w policzek. Wtedy przychodzi mi do głowy pewien pomysł.
- Mamo?
- Tak, kochanie?
- Wiesz, chciałam… pokazać Raphaelowi jeszcze jedną rzecz na mieście – w tym momencie brunet rzuca mi pytające spojrzenie, jednak szybko się opanowuje i na powrót przybiera kamienny wyraz twarzy.
- Jasne, Rin. Idźcie. Tylko weźcie ze sobą klucze.
- Mam w kieszeni – odpowiadam – Wrócimy niedługo. Do zobaczenia!
***
Raphael nie protestuje, ale też nie wydaje się specjalnie zachwycony naszą niespodziewaną wycieczką.
Naszą. Lubię to słowo.
Daj spokój, nie rób sobie nadziei, Rinelle.
- Dokąd idziemy? – pyta Raphael.
- To niedaleko. Musimy tylko przejść rzekę i zaraz będziemy na miejscu. Dziesięć minut maks – odpowiadam.
- To świetnie, ale nie o to mi chodziło.
Jak zwykle się czepiasz, myślę.
- Wiem, że nie o to – mówię na głos – Ale chcę ci zrobić niespodziankę, więc nie powiem, dokąd cię prowadzę.
- Zakładam, że ta wycieczka ma coś wspólnego z moimi urodzinami.
- Mhm.
- W takim razie nie rób sobie kłopotu, naprawdę.
Raczej nie zamierzał mnie urazić, jednak i tak robi mi się trochę przykro. Raphael chyba to zauważył, ponieważ dodaje:
- To tylko urodziny, dla mnie naprawdę nic specjalnego. Nie musisz się czuć w obowiązku jakkolwiek świętować ten dzień.
- Ale ja to robię, bo chcę – odpowiadam akcentując ostatnie słowo.
- Nie do końca – odpowiada mój rozmówca – Ludzie postępują tak, jak ich wychowano. Powtarzają także zachowania kultur, w których się obracają. A nieodłącznym elementem zachodnioeuropejskiego kręgu kultury jest czczenie niektórych wydarzeń uznawanych za święta, w tym na przykład urodzin. Niektórzy po prostu nie wyobrażają sobie, że mogliby je tak zwyczajnie zlekceważyć. Dlatego też kiedy mówisz, że robisz coś ze mną czy dla mnie w moje urodziny z własnej, nieprzymuszonej woli, nie jest to stuprocentową prawdą, ponieważ kieruje tobą podświadomy imperatyw na podłożu…
- Dosyć! – zatrzymuję Raphaela w połowie mostu. Przemowy chyba też – Jeśli natychmiast nie przestaniesz się wymądrzać, to przysięgam, że pomimo mojego podświadomego imperatywu, całkiem świadomie wrzucę cię do rzeki.
- Nie dałabyś rady – słyszę, jak mruczy pod nosem, ale dla świętego spokoju postanawiam go zignorować.
- No co jest? – pytam – Czy ta twoja pseudonaukowa paplanina jest reakcją na stres?
- Ja się nie stresuję – mówi stanowczo chłopak patrząc mi przy tym prosto w oczy. Czuję się przez to trochę nieswojo, ale wytrzymuję jego spojrzenie i nie odwracam wzroku. Wydaje mi się, że odrobinę go to zdziwiło, więc odzywam się pewnie:
- Jasne. Bo przecież takie zachowanie, kiedy ktoś chce zrobić dla ciebie coś miłego, jest zupełnie normalne.
- Co ja poradzę, że niespecjalnie lubię swoje urodziny? – brunet wzrusza ramionami.
- A to dlaczego? – interesuję się.
- Doświadczenia z przeszłości – odpowiada on zdawkowo.
- To znaczy?
- Poprzednie urodziny.
- Tego to się sama domyśliłam. A teraz rozwiń.
- Dlaczego ty zawsze musisz być taka… - wzdycha. Jestem prawie pewna, że chciał powiedzieć „upierdliwa”. A przynajmniej coś podobnego, bo on chyba nie używa takich słów. A może używa? Nie wiem, zastanowię się później.
- Dobra – głos Raphaela przerywa mój tok myślowy – Powiem ci, ale musisz obiecać, że chociaż przez chwilę nie będziesz mnie o nic pytać.
Kiedy kiwam głową, kontynuuje:
- Większość moich urodzin wyglądała bardzo podobnie. Coś w rodzaju małego przyjęcia dla rodziny i przyjaciół ojca (obie grupy nie do zniesienia). Nasz dom w Hiszpanii był dość duży, więc zawsze tuż po rozpoczęciu wymykałem się i gdzieś zaszywałem, czekając na koniec imprezy. Można by pomyśleć, że ktoś zauważy brak solenizanta, ale nikt mnie nigdy nie szukał. Było mi to dość na rękę, nawiasem mówiąc.
- A nie cieszyło cię ani trochę, że ci goście, jacy by nie byli, przyszli tam dla ciebie?
- Rinelle, przecież właśnie powiedziałem, że nikt tam się mną nie przejmował. To wszystko było tylko na pokaz. Mój ojciec chciał po prostu uchodzić w towarzystwie nie tylko za świetnego prawnika z mnóstwem kontaktów, ale także za wspaniałego i bogatego ojca.
Raphael mówi bez żalu. Może i ze znużeniem oraz pewną pogardą dla ludzi, o których opowiada, jednak uczucia z nimi związane wydają się dawno wyblakłe, jakby już wcześniej się ze wszystkim pogodził.
- Rozumiem – mówię i spuszczam wzrok. A Raphael milknie i chyba czeka, aż powiem coś jeszcze, zadam jakieś pytanie. I rzeczywiście mam jedno.
- A co z resztą twoich urodzin? To znaczy z innymi niż te, które opisujesz.
- W zasadzie nic. Po osiemnastych już w ogóle przestałem je obchodzić.
- Dlaczego? Ostatnie były takie straszne?
- Nie, te akurat mogę nazwać moimi ulubionym. Ale po prostu nie miałem ochoty na więcej.
- Opowiedz mi o swojej osiemnastce – proszę.
Wtedy on zaczyna się śmiać. Nie krzywo uśmiechać jak zwykle, ale naprawdę śmiać. Najpierw tylko trochę trzęsą mu się barki, po chwili jednak odrzuca też głowę i wypycha biodra do przodu. Dźwięk, który z siebie przy tym wydaje, jest niski, ciepły i gardłowy. Nie mam pojęcia dlaczego tak zwykła czynność w jego wydaniu jest po prostu… oszałamiająca.
Owszem, rumienię się. Owszem, rozczulam się nad śmiechem chłopaka, który mi się bardziej niż podoba. Bez oceniania, proszę. W końcu nadal jestem nastolatką, jeszcze przynajmniej przez kilka miesięcy.
Nagle do głowy przychodzi mi myśl, że to może ze mnie Raphael się śmieje, więc moje policzki stają się jeszcze bardziej czerwone, ale mam nadzieję, że tego aż tak nie widać.
- O co chodzi? – pytam nieśmiało.
Chłopak potrzebuje jeszcze chwili, żeby się uspokoić, na razie więc macha tylko dłonią. Po chwili już udaje mu się odpowiedzieć:
- Właśnie sobie przypomniałem, co to była za noc.
Nic nie muszę mówić. Sam wyraz mojej twarzy wystarcza, żeby Raphael zaczął opowiadać (uprzednio oczywiście demonstrując swój opór w postaci westchnięcia i krzywego spojrzenia).
- Zaczęło się jak zwykle. Już od kilku lat nie mieszkaliśmy w Hiszpanii, ale moja matka odziedziczyła tutaj po rodzicach całkiem pokaźnych rozmiarów dom. Tak więc goście się schodzili, a proporcjonalnie do wzrostu ich liczby poziom mojego dobrego humoru spadał. Szybko gdzieś zniknąłem. Chyba uczyłem się do jakiegoś egzaminu albo coś w tym stylu, już nie pamiętam. Musiałem tam spędzić dość dużo czasu, ponieważ za oknem było już zupełnie ciemno, kiedy do pokoju wszedł, a raczej wsunął się Leonard. Powiedział, żebym się ubrał, bo wychodzimy. Najpierw oponowałem, ponieważ wydawało mi się, że chce mnie rozerwać zabierając do gości. Moje przypuszczenia jednak okazały się mylne, a Leo nadal napierał. Dla świętego spokoju w końcu zgodziłem się z nim pójść. Wymknęliśmy się tylnym wyjściem, niezauważeni. Następnie wsiedliśmy do stojącego na podjeździe auta – tego samego, które znajduje się teraz pod naszym mieszkaniem i które było prezentem urodzinowym od moich rodziców. Miało to chyba pokazać „dobrą wolę” ojca… ale zbaczam z tematu. Zatem wsiedliśmy do tego samochodu i pojechaliśmy Bóg wie dokąd. Leonard kluczył po mieście chyba z pół godziny, żebym nie zorientował się, dokąd mnie wiezie. Na miejscu okazało się, że celem naszej eskapady był jakiś nocny klub.
- Ale przecież ty masz… - urywam, bo nie chcę zabrzmieć niegrzecznie.
- Problem z ludźmi? Nie inaczej – potakuje Raphael – Ale zdążyłem się do nich przyzwyczaić już w Hiszpanii, gdzie wszyscy są dość… „dotykalscy”. Kontakt fizyczny jest tam na porządku dziennym, na przykład podczas zwykłej rozmowy. Ale wracając. W momencie przekroczenia progu klubu miałem ochotę ręcznie wytłumaczyć bratu, że wcale mi się ten pomysł nie podobał. Powiedziałem mu, żeby zabrał mnie z powrotem do domu. Oczywiście puścił to mimo uszu i zaraz zniknął w tłumie.
Nie rozumiem, dlaczego uśmiecha się, opowiadając mi to wszystko. Przecież dla niego musiał to być istny koszmar.
- Uznałem, że w tym wypadku pozostało mi tylko jedno: napić się – kontynuuje brunet – Przy barze było stosunkowo mało ludzi, a ja miałem okazję wypróbować wszystkie drinki o dziwnych nazwach, jakie znajdowały się w karcie. Podsumowując, bawiłem się całkiem nieźle, w porównaniu do reszty moich urodzin. Tamta ogłuszająca muzyka nawet mi się podobała.
W tym momencie nie wytrzymuję. Najpierw tylko chichoczę, jednak już po chwili śmieję się jak jakaś wariatka. Raphael nie dołącza do mnie, tylko przypatruje mi się z lekko zaniepokojonym wyrazem twarzy.
- Przepraszam – udaje mi się w końcu wykrztusić – ale wyobraziłam cię sobie w tamtej sytuacji i to było komiczne.
- A i owszem – Raphael przyznaje mi rację – Przynajmniej tak twierdzi Leonard. Przebieg owej nocy znam w dziewięćdziesięciu procentach od niego, ponieważ mnie samemu film urwał się gdzieś pomiędzy Mojito a Bloody Mary.
Mój drugi przypływ wesołości chłopak już ignoruje, jednak jestem prawie pewna, że poprawiłam mu tym humor.
- Podobno potem już się szybko rozkręciłem – mówi dalej brunet – Wszedłem na parkiet nie zważając na znajdujący się tam tłum ludzi. Później przez pół roku Leonard przypominał mi moje „kocie ruchy”, jak to nazywał, usilnie wymachując przy tym kończynami na wszystkie strony. Było to oczywiście bardzo krzywdzące, ponieważ ja w rzeczywistości świetnie tańczę.
Parskam.
- Nie żartuję – na twarzy Raphaela nie widać żadnych oznak rozbawienia – Naprawdę dobrze tańczę. I mówiąc to wcale się nie przechwalam, ale też nie mam zamiaru być fałszywie skromny. Ja po prostu umiem się ruszać.
Moją pierwszą myślą jest: chcę to zobaczyć. Moją drugą myślą jest chęć powiedzenia na głos, że chcę to zobaczyć. Natomiast trzecia moja myśl brzmi: kretynka.
- Czyli lubisz tańczyć – bardziej stwierdzam niż pytam. Mało inteligentnie zresztą.
- Nie. Powiedziałem, że to potrafię, nic o lubieniu nie było.
- Czyli nie lubisz?
- Ależ skąd, lubię.
- Ale przecież…
- Tak, owszem, wiem, co powiedziałem przed chwilą, ale ty po prostu z góry założyłaś, że lubię tańczyć nie mając ku temu dowodów, a w życiu jak w sądzie; powinniśmy mówić tylko to, czego jesteśmy pewni.
- A zamierzasz nadal być taki irytujący i przemądrzały? Bo moja propozycja twojej przymusowej kąpieli w rzece nadal pozostaje aktualna.
- Nie dałabyś mi rady. Jestem od ciebie większy, silniejszy i najprawdopodobniej też lepszy technicznie w walce. Nie masz więc ze mną szans, najmniejszych.
- Oj, nie kuś mnie – śmieję się i przysuwam bliżej niego, zupełnie odruchowo. Raczej mu się to nie podoba, ponieważ cały się spina i zaraz odsuwa, lekko, jednak wystarczająco, abym zrozumiała.
W tym momencie czuję się, jakbym ostatnio zrobiła krok do przodu, a sekundę temu cofnęła się o dwa.
- Wracając do tematu – podejmuje znowu Raphael – Tańczyłem między ludźmi i z ludźmi, co jest do mnie zupełnie nie podobne, ponieważ toleruję tłumy tylko w dwóch przypadkach: kiedy jestem obok nich albo nad nimi, na przykład na scenie.
- Albo jak jesteś wstawiony – dodaję.
- Tak, jak się okazało, trzecia opcja też istnieje.
- No i… CZEKAJ, CZEKAJ! – nagle zaskakuję – Na scenie?! To znaczy… że grasz?!
- I śpiewam, owszem. Jeszcze jakieś głośne pytania?
- Tak! Masz zespół? Gdzie gracie? Kiedy? Co? Mogę kiedyś popatrzeć? Lubisz to? – potok słów wylewa się z moich ust.
- Mniej więcej, głównie w barach, czasem, wszystko, nie i bez komentarza – odpowiada mi cierpliwie brunet.
- Dlaczego nie pozwalasz mi przyjść zobaczyć twojego występu? – to interesuje mnie najbardziej, ponieważ jestem strasznie ciekawa, jak to wszystko wygląda i brzmi. A mówiąc „wszystko” mam na myśli głównie Raphaela.
- Bo cię proszę, żebyś nie przychodziła – mówi chłopak i nie dodaje nic więcej.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewałam. Byłam raczej przygotowana na coś w stylu „bo nie lubię, jak za mną wszędzie łazisz”, „bo to moja sprawa” albo nawet „nie bo nie”. Bynajmniej nie spodziewałam się, że powie „proszę”. To wydało mi się dość… osobiste.
Nie wiem, co powiedzieć, jednak wybawia mnie Raphael, który ma chyba dzisiaj monopol na zaskakiwanie.
- Potem zrobiło się jeszcze ciekawiej.
Aż podskakuję słysząc jego głos tak nagle. Pogrążona we własnych myślach potrzebuję chwili, aby zrozumieć, co miał na myśli.
- Jedni po alkoholu robią się agresywni, drudzy wpadają w nostalgiczny nastrój, a ja…- śmieje się krótko – Cóż, można powiedzieć, że ja staję się wtedy bardziej… kontaktowy.
- Kontaktowy? – nie do końca rozumiem.
- Właśnie.
- A co to znaczy?
- Że… garnę się do ludzi.
- Ludzi?
- Płci żeńskiej, gwoli ścisłości.
Próbuję zachować poważny ton, jednak nie bardzo mi się to udaje.
- Ahaa, dziewczyn. Pewnie ładnych, co?
- Nigdy nie wątp w moje poczucie estetyki, nawet, jeśli jestem pod wpływem – Raphaelowi z kolei zachowanie kamiennej twarzy wydaje się przychodzić z łatwością.
W tym momencie wybucham śmiechem. Znowu.
- Człowieku – mówię przez łzy – Ty się po prostu zamieniasz w imprezowego podrywacza! Ja wysiadam. A niby taki opanowany, a tu proszę, cicha woda brzegi rwie! Nie no, nie mogę – zatykam usta dłonią jak najmocniej potrafię, jednak wtedy przed oczami staje mi zawiany Raphael próbujący poderwać jakąś dziewczynę, więc znów parskam śmiechem.
- Tak, tak, nie przeszkadzaj sobie. Dobrze się bawisz? – pyta chłopak z fałszywą uprzejmością w głosie.
- I to jeszcze jak!
- W takim razie muszę cię rozczarować, ponieważ to nie do końca wygląda tak, jak sobie wyobrażasz.
- Czekaj sekundę – opiera ręce na kolanach i próbuję złapać oddech – Dobra, już.
- A więc, zanim przeszkodził mi twój przypływ humoru, próbowałem ci wytłumaczyć, na czym dokładnie polega ta moja kontaktowość.
- Już się nie mogę doczekać.
Brunet ignoruje mój komentarz i mówi dalej.
- To nie polega na tym, że ja kogoś zaczepiam, tylko kiedy już ktoś mnie zaczepi, to raczej nie protestuję.
- No chyba, że jest brzydka – rzucam i znowu muszę walczyć z własną wesołością.
- Rinelle – Raphael posyła mi karcące spojrzenie – Rinelle, czy mogłabyś zachować powagę chociaż na pięć minut?
Tak bardzo podoba mi się, kiedy twardo wymawia „r” w moim imieniu, że chciałabym zachowywać się jak wariatka jeszcze chyba przez godzinę, żeby tylko mnie upominał. Niestety, nie mogę tego zrobić, więc postanawiam doprowadzić się do porządku.
- Okej, już jestem spokojna – mówię.
- Na pewno? – nie ufa mi mój rozmówca. Mądry chłopiec.
- Tak. Albo nie, czekaj… A nie, jednak już.
- Nareszcie – wzdycha.
- Masz jeszcze jakieś ciekawe szczegóły dotyczące twoich urodzin?
- Poza kacem stulecia następnego ranka? Nie, chyba już wszystko powiedziałem. A, zaraz, jeszcze jedna rzecz. Leonard utrzymuje, jakoby na własne oczy widział mnie całującego się tamtej nocy z siedmioma dziewczynami, co jest oczywiście pomówieniem i horrendalną mistyfikacją. Może i byłem pijany, ale nie aż tak. Tych pań nie było więcej niż trzy.
Śmieję się z opowieści chłopaka, jednak na wzmiankę o tamtych dziewczynach czuję lekkie ukłucie zazdrości, zupełnie nieuzasadnione zresztą. Nie mam przecież żadnych podstaw do roszczenia sobie jakichkolwiek praw do Raphaela.
- Aż taki jestem zabawny? – pyta on.
- A żebyś wiedział – odpowiadam – Myślałam, że to ja miałam ciekawą osiemnastkę, a tu proszę.
- Jak wyglądała twoja? – brunet zaskakuje mnie swoją ciekawością.
- Och, twojej na pewno nie przebiła. Najciekawszą rzeczą było to, że nazajutrz obudziłam się na balkonie u Luny, mojej przyjaciółki ze szkoły. Mówiłam ci o niej, prawda?
- Tak, coś wspominałaś.
Pewnie moglibyśmy tak stać i rozmawiać jeszcze przez dłuższy czas, ale powoli robi się późno, a my nadal nie załatwiliśmy tego, co miałam w planie.
- Dobra, będzie tego. Idziemy – zarządzam.
- A już myślałem, że udało mi się cię zagadać i zapomniałaś o tym
- Nie tak szybko, Raphaelu – uśmiecham się przebiegle – Możesz udawać, że nie lubisz świętować swoich urodzin, ale i tak to dzisiaj zrobimy.
***
Celem naszej wycieczki okazało się coś na kształt niewielkiego rynku niedaleko rzeki. Na środku stał jeden duży budynek, w którym znajdowało się mnóstwo różnorodnych sklepików. Otoczony był też przez stragany, na których sprzedawano głównie tandetne pamiątki. Na całe szczęście nie zauważyłem zbyt wielu grupki turystów.
- Chodź za mną – Rinelle pociągnęła mnie za rękaw (który to już raz?) i ruszyła na tyły głównego budynku. Tam nie było już żadnych straganów, tylko w jednej witrynie niewielkiego sklepiku paliło się światło. Zaglądnąłem przez szybę. Półki tego małego pomieszczenia zastawił ktoś wszelkiego rodzaju starociami, od niepozornych, metalowych pierścionków po wielkie kufry i walizy pamiętające zapewne księcia Ferdynanda.
- Poczekaj tu chwilę – rzuciła Rinelle i weszła do sklepiku, zostawiając mnie samego na ulicy.
Widziałem horror, który się tak zaczyna.
Przez jakąś minutę rozglądałem się dookoła, jednak nie znajdując nic godnego uwagi, podszedłem pod latarnie, równie samotną co ja w tej chwili. Stamtąd mogłem obserwować przynajmniej część wnętrza małego antykwariatu. Pomieszczenie było tak zagracone, że widziałem jedynie skrawek płaszcza Rinelle i pasmo jej rudo-brązowych włosów.
Dziewczyna wróciła chwilę później, trzymając coś za plecami.
- Ostatni punkt, obowiązkowy dla każdych urodzin – oznajmiła z szerokim uśmiechem.
- Nie istnieje coś takiego.
- Owszem, istnieje.
- W takim razie ja tego nie uznaję.
- No to masz problem, bo ja tak – nie dała się zrazić. Stwierdziłem, że lepiej będzie to już mieć za sobą.
- Pokaż.
- Najpierw zamknij oczy.
- Nie. To głupie i dziecinne.
- I co z tego?
- Może nie zauważyłaś, ale od paru ładnych lat jestem już za duży na takie wygłupy. Na środku ulicy tym bardziej.
- Och, błagam cię – Rinelle wywróciła oczami – Przecież poza nami nikogo tu nie ma, więc wyciągnij tą halabardę z tyłka i nie psuj zabawy.
- Że co mam z czego wyciągnąć, przepraszam?
- Nieważne. Po prostu zrób, o co proszę.
- Nie będę zamykać oczu, Rinelle – zaczynała mnie już irytować.
- Dlaczego się tak przy tym upierasz? – dziewczyna trochę spoważniała – To przecież tylko taka mała tradycja. Jak dostajesz niespodziankę, to musisz zamknąć oczy i już.
- Powiedziałem ci już wcześniej, że nie chcę żadnych prezentów.
- A ja już wcześniej cię zignorowałam. Poza tym, ja chcę ci coś dać.
- Nie musisz. Nie czuj się zobowiązana.
- Cholera jasna – jęknęła – Nie czuję się zobowiązana, marudo. Lubię cię, masz urodziny, więc chcę zrobić dla ciebie coś miłego. Tyle. Dociera?
- Ale jaki w tym sens, skoro tego nie chcę?
- Dobra, widzę, że sam nie dasz rady.
W tym momencie Rinelle nagle wspięła się na palce i uprzednio wsadziwszy coś do kieszeni, zakryła mi oczy swoimi dłońmi. Tak, były ciepłe, miękkie i pachniały waniliowym balsamem, ale nadal mi się to nie podobało.
- Zabierz ręce – powiedziałem z naciskiem.
- Nie-e.
- Przestań zachowywać się jak małe dziecko, zabierz je.
- Tylko jeśli zamkniesz oczy.
- W porządku! – skapitulowałem – Wygrałaś, zrobię, co chciałaś – kiedy wzięła dłonie, zasłoniłem oczy lewą ręką – Zadowolona?
- Nawet nie wiesz jak. A teraz wystaw rękę. Prawą – byłem prawie pewien, że przy ostatnim słowie przebiegle się uśmiecha.
Po chwili wahania wypełniłem polecenie. Wtedy poczułem, że coś zaciska mi się na nadgarstku.
- Okej, możesz już patrzeć.
Spojrzałem na wcześniej wspomniany nadgarstek i zauważyłem na nim coś, co okazało się być bransoletką. Wykonana była z ciemnych, plecionych skórzanych pasków. Po środku znajdowało się srebrne metalowe kółko. Wpisany był w nie półksiężyc, a w sercu tarczy na czarnym tle widniała srebrna litera „R”.
- Sto lat, sto lat – Rinelle znowu uśmiechnęła się promiennie.
Z jakiegoś powodu tak mnie wzruszyła swoim gestem, że powiedziałem tylko:
- Hm… ł-ładne.
Dziewczynie widocznie spodobała się taka odpowiedź, ponieważ jej oczy zalśniły i nagle uścisnęła mnie, bardzo mocno.
W sekundę żołądek podszedł mi do gardła, jednak nie zupełnie z powodu siły uścisku. Poczułem, że brakuję mi powietrza i jeśli Rinelle mnie zaraz nie puści, to stanie się… coś.
- Eee… tak, świetnie. Dziękuję… dziękuję za bransoletkę – odsunąłem ją lekko, a sekundę później ona sama cofnęła się o kilka kroków. Widocznie sprawiło jej to pewną przykrość. Tak naprawdę będzie lepiej, Rinelle.
- No dobrze, to chyba byłoby na tyle – powiedziała – Możemy już wracać.
Chciałem jej powiedzieć, że tak naprawdę bardzo się cieszę z prezentu i z tego, że starała się umilić mi dzień jak najlepiej umiała. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jakakolwiek osoba była dla mnie taka miła. Milczałem jednak, ponieważ gdybym się odezwał, to by tylko wszystko utrudniło.
W drodze do domu w ogóle niewiele rozmawialiśmy. W połowie trasy zapytałem tylko Rinelle o coś, co mnie nurtowało.
- Dlaczego księżyc?
- Słucham?
- Ta bransoletka, którą mi dałaś. Dlaczego wybrałaś akurat księżyc?
Dziewczyna zmieszała się.
- Tak po prostu.
- Powiedz.
- Nie, to głupie.
- Kiedy ja ostatnim razem to powiedziałem i tak kazałaś mi zrobić, o co prosiłaś.
Nie miała już argumentów. Poczułem małe ukłucie satysfakcji, kiedy załatwiłem ją jej własną bronią.
- Bo po prostu… - zaczęła Rinelle – No, twoje oczy. Czasem wydają mi się srebrne. Jak… jak księżyc właśnie. I ogólnie… ogólnie to do ciebie pasuje. Księżyc, w sensie. I noc też. Bo… taki jesteś. Taki. Nie… nie wiem, głupia jestem, przepraszam.
Chyba się zarumieniła. Naprawdę głupio jej było o tym mówić. Ale ja naprawdę nie miałem zamiaru jej zaperzyć.
- Czyli co, widzisz kolory w ludziach? – zapytałem szczerze zainteresowany.
- Mhm, coś jakby – odparła szatynka ze wzrokiem wbitym w chodnik.
- Ciekawe. Ale zaraz, skoro ja jestem… „tym ciemnym”, to mój brat powinien być słońcem i dniem, mam rację?
- W sumie… tak, to by nawet pasowało. Faktycznie kolorami to się powymienialiście – parsknęła cicho, nadal podziwiając swoje buty.
- Czy masz jeszcze inne ciekawe zainteresowania?
- Hm, nie wiem, czy to aż takie ciekawe, ale zawsze zastanawiam cię nad znaczeniem imion. No właśnie, co znaczy twoje?
- Które? Bo mam ich trzy. A nazwiska dwa.
- Serio? No dobra, nie zazdroszczę ci, jak musisz się podpisywać. W takim razie objaśnienia po kolei proszę.
- W wolnym tłumaczeniu to będzie jakoś tak: Bóg uzdrowi, Święty Jakub, Obrońca. „Cortez” znaczy tyle, co grzeczny, uprzejmy. A Levithan – nie mam pojęcia.
- Czyli twoje pełne nazwisko bez tłumaczenia brzmi…?
- Rafael Santiago Alexander Cortez Levithan, miło mi.
- Nieźle. A przy okazji, jak się pisze „Raphael”?
- Teoretycznie we wszystkich dokumentach mam przez „f”, ale po przeprowadzce z Hiszpanii tutaj prawie przy każdej okazji ludzie chcieli pisać je przez „ph”, co przysparza trochę kłopotów.
- Dobrze wiedzieć. A Leonard?
- Jego pełne imię? Leonardo María Guillem.
- María?
- Taka hiszpańska tradycja. W ogóle na świecie jest to często spotykane, dawać mężczyznom na drugie Maria. Dobrze, teraz twoja kolej.
- U mnie jest krócej, po prostu Rinelle Morgan. Na drugie mam Serafina, co znaczy…
- Płomienna.
- S-skąd wiesz?
- W szkole często mi się nudziło, a sieć Wi-Fi była niezabezpieczona.
- I sprawdzałeś znaczenie imion?
- Między innymi. Ale wracając, co znaczy reszta?
- „Morgan” to podobno połączenie dwóch słów z walijskiego, „morze” i „krąg”. A jeśli chodzi o „Rinelle” to chyba zostało zmyślone. W Internecie znalazłam tylko tyle, że w języku elfów znaczy „rebeliant”.
- Trafione.
- Ej!
- Kiedy to prawda. Jesteś wojowniczką, Rinelle. Nie wydajesz się osobą, która przyjmowałaby jakieś zasady, które jej nie pasują.
- I kto to mówi.
- „Lex malla, lex nulla” – zacytowałem.
- „Złe prawo to nie prawo”, święty Tomasz z Akwinu.
- Teraz to ty mnie zaskoczyłaś.
- Naprawdę? Czyżbyś nie spotykał codziennie osób, które rozumieją łacińskie sentencje?
- Raczej nie. Skąd to znasz? Bo z tego co wiem, nie studiowałaś rzymskiego prawa.
- Nie. To było w jakiejś powieści. Fantastyczno-romantyczno-młodzieżowej, żeby być dokładnym.
Przyznała to tak rozbrajająco szczerze, że nie mogłem się nie roześmiać.
Potem znowu zamilkliśmy, jednak tym razem zupełnie nam to nie przeszkadzało. Miałem dzięki temu chwilę, żeby zebrać myśli. I dobrze. Lubiłem wszystko w spokoju analizować. Bawiłem się bransoletką jednocześnie zastanawiając się, kiedy ostatnio dostałem od kogoś jakiś prezent tylko dlatego, że mnie lubił. Jakoś nie mogłem przypomnieć sobie takiej sytuacji. A ona to zrobiła. To małe stworzenie wbrew wszelkiej logice robiło dla mnie coś od serca i to nie raz, nie dwa. Tylko dlaczego?
A dlaczego ty odwdzięczasz się jej tym samym? – głos w mojej głowie się obudził.
Bo ona zaczęła – brzmiała moja odpowiedź.
To była prawda. Gdyby Rinelle od początku nie starała się do mnie zbliżyć, najprawdopodobniej… nie, na pewno by mnie tu teraz nie było.
Albo gdybyś nie był tak głupi i słaby i nie dał się złamać.
Jezu. To naprawdę nie pomaga. I jest cholernie denerwujące. Bo jak ateista używa imienia Boga, to coś musi być nie do zniesienia. Jak to głupie dopowiadanie mojej podświadomości. A co było najgorsze? Że miała rację. Dałem się złamać, ba, ja chciałem zostać złamany. Podobało mi się, że ktoś poświęca mi tyle uwagi. Soy un idiota de mierda. Przecież wiadomo, jak to się wszystko skończy. Przeze mnie. Przez to, że biedny, niekochany chłopiec potrzebuje przyjaciół. Żałosne. A było tak dobrze. Przez tyle lat udawało mi się normalnie funkcjonować jako jednostka. Owszem, był jeszcze Leonardo, ale on to nie to samo, co Rinelle. Mój brat był, nie da się ukryć, moim bratem i jednocześnie dobrym człowiekiem, więc się o mnie martwił, przynajmniej na tyle, na ile mu pozwalałem. Ale ona… Była z zewnątrz, obca. Nic wcześniej jej ze mną nie wiązało, a teraz proszę. Mam przyjaciółkę. I wcale nie podobał mi się fakt, że mnie to cieszyło. Bo ja się do tego nie nadawałem. Wszystko zepsuję. Ale jak na razie przejechałem pół kraju do domu rodzinnego dziewczyny, którą za jakiś czas bardzo mocno skrzywdzę. Brawo, Rafaelu, popisałeś się. Obyś jutro wpadł pod jakiś pociąg i rozwalił ten cholerny łeb. I byłby spokój.
- Hej, dokąd ty idziesz? – do rzeczywistości przywrócił mnie głos Rinelle, która zatrzymała się przy jednym z mijanych przez nas budynków – To tutaj.
- A, prawda. Wybacz, zamyśliłem się.
- Po jakiemu?
- Słucham?
- Chciałam zapytać, w jakim języku myślisz – wyjaśniła – Ciekawi mnie to.
- Ach, tak. A więc myślę po hiszpańsku. Inne języki tak na dobrą sprawę poznałem dopiero w szkole, czyli jak miałem ile… siedem lat? Oczywiście wcześniej uczyłem się języków innymi sposobami, bardziej naturalnymi, jak na przykład oglądanie zagranicznych bajek.
- A jakie jeszcze znasz?
- Języki? Cóż, oprócz dwóch „wrodzonych” mówię biegle w dwóch obcych, w tym po francusku. A co do samego rozumienia, już nie mówienia, to dogadałbym się jeszcze z Włochem i Katalończykiem, jeśli zaszłaby taka potrzeba.
- Wow. Podziwiam.
- Nie masz za co. Samo jakoś tak wyszło.
- Nie bądź taki skromny. To ty się nauczyłeś tych wszystkich języków.
- Dobra, zbyt duże stężenie uwielbienia mnie w jednym dniu. Nie, żeby nie było uzasadnione, ale jednak wystarczy.
- Raz w roku ci nie zaszkodzi – zaśmiała się dziewczyna i weszła do klatki.
Kiedy Rinelle zaczęła rozmawiać z mamą, uznałem, że powinienem się wycofać. Miałem co robić, prace uczniów z korepetycji same się nie poprawią. Poszedłem więc do sypialni Carlisle’a, który siedział z mamą i siostrą w salonie. Miałem dzięki temu ciszę i spokój, przynajmniej dookoła mnie. Jednak co się działo w mojej głowie… Chciałem się skupić na tych wszystkich ciągach cyfr, które miałem przed oczami, naprawdę. Często liczyłem, kiedy byłem wzburzony, nawet czasem rysowałem. Dzisiaj jednak nie byłem w stanie poradzić sobie z najprostszymi działaniami. Dlaczego? Odpowiedź brzmiała: Rinelle. Rinelle, Rinelle, Rinelle. Najgorsze, że nie miałem pojęcia jak to wyłączyć. Niemal bezwiednie zacząłem szkicować na wolnej przestrzeni kartki pod jakimś logarytmem. Jej twarz wyszła mi nad wyraz dobrze, ale coś się nie zgadzało. Narysowałem ją zbyt sztywną, techniczną kreską, a ona była przecież pełna miękkości i okrągłych kształtów. Poprawiłem i ponownie spojrzałem na szkic. Tak, teraz wyglądała, jak powinna: pięknie.
O, Boże, już po mnie.
A dzieciakowi powiem, że zgubiłem jego pracę.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozdział 25

Rozdział 10

Rozdziały 8 i 9