Rozdział 13

Obudziłem się wcześnie, zdecydowanie za wcześnie jak na niedzielny poranek. Po odgłosach dobiegających zza ściany poznałem, że Rinelle też już wstała i chyba właśnie przygotowywała sobie śniadanie.
Matko, Rinelle. W tym momencie wróciły do mnie wszystkie wydarzenia minionego dnia. Ona, Orion i jeszcze ten… incydent w samochodzie. Tak, chyba najbardziej zły byłem na siebie za tę chwilę słabości. Jestem idiotą. A do tego jeszcze mięczakiem. Skończony debil bez kręgosłupa – powinni mi to wyryć na nagrobku. A to wszystko przez Rinelle. Nie, poprawiłem się w myślach, to wcale nie jej wina, tylko moja. Ale ta dziewczyna… Coś w niej sprawiało, że chciałem jej powiedzieć dosłownie wszystko, co działo się w mojej głowie. Inna sprawa, że nie mogłem i wcale nie podobało mi się, że tak na mnie działała. Tylko to wcale nie usprawiedliwiało mojego wczorajszego zachowania. Będę ją musiał przeprosić.
Po szybkiej wizycie pod prysznicem poszedłem do kuchni.
- Dzień dobry – powiedziałem na widok dziewczyny. Najwyraźniej nie usłyszała, jak wszedłem, ponieważ wzdrygnęła się na dźwięk mojego głosu.
- Och, cześć – odwróciła się od stołu – Już wstałeś? Trochę wcześnie, nawet jak na ciebie.
- Raczej nie spałem za dobrze – przyznałem – To chyba ze względu na… wczoraj. A jak tobie minęła noc? – starałem się trochę odwlec nieuchronny moment przeprosin.
- Szczerze? Nie najlepiej. Chyba z tego samego powodu co tobie – spojrzała na mnie badawczym wzrokiem, ale udałem, że go nie zauważyłem.
- No właśnie, a propos… Ja… - słowa uwięzły mi w gardle.
- Tak? – ponaglała mnie Rinelle, która najwyraźniej wyczuwała, co chciałem powiedzieć.
- Ja… przepraszam cię – wyrzuciłem z siebie – Naprawdę. Poniosło mnie, ale to nie znaczy, że powinienem na ciebie krzyczeć. A co do moich rodziców… Nie mówiłem tego nikomu. Leonard i reszta wiedzieli siłą rzeczy. Ale ja sam jeszcze nikomu tego nie powiedziałem i nie chciałem mówić. Chociaż tobie powinienem. Przepraszam – powtórzyłem jeszcze raz.
- To wszystko? – zapytała dziewczyna stając naprzeciwko mnie.
- Na chwilę obecną, owszem – odparłem. Wtedy Rinelle wspięła się na palce i objęła mnie za szyję, przytulając przy tym mocno. Sam nie bardzo wiedziałem, co zrobić z rękami, więc tylko je rozchyliłem i stałem tak przygarbiony, pozwalając Rinelle być Rinelle.
- Przeprosiny przyjęte – powiedziała i pocałowała mnie w policzek. W tym momencie już kompletnie nie miałem pojęcia, jak zareagować.
- Czym sobie zasłużyłem na ten przypływ uczuć? – zapytałem szatynki, kiedy w końcu mnie puściła.
- Byłeś szczery i szczerze przeprosiłeś – odparła – Oj, nie rób takiej zmartwionej miny, to normalne.
Zaśmiałem się trochę nerwowo.
- Normalne? Może dla ciebie. Dla mnie to nowość.
- Przytulanie czy przepraszanie?
- I to, i to.
Na te słowa dziewczyna roześmiała się. Całkiem ładnie przy tym wyglądała… Zaraz, że co ja właśnie pomyślałem?!
- To się przyzwyczajaj – rzuciła Rinelle i jeszcze raz szybko mnie uścisnęła. Tym razem chciałem się jej odwdzięczyć tym samym, ale nie zdążyłem. Po krótkiej chwili się odsunęła i przybrała poważniejszy wyraz twarzy.
- No dobrze – powiedziała – A teraz odpowiesz mi na kilka pytań.
- Chyba jestem ci to winien – odpowiedziałem i zająłem miejsce przy stole. Ona zrobiła to samo i rozpoczęła przesłuchanie.
- A więc, czemu Orion nie współpracuje z policją?
- Bo to pic na wodę fotomontaż – parsknąłem.
- Słucham? – moja rozmówczyni wydawała się zbita z tropu.
- Orion to papierowa zabawka – powtórzyłem – To nie jest tajna organizacja czy jakieś prywatne służby specjalne jak w filmach. To głupi klub założony raczej w ramach zabawy niż prawdziwa grupa poszukiwawcza. Ale przynajmniej daje nam złudne poczucie, że nie siedzimy bezczynnie – wzruszyłem ramionami.
- Rozumiem – Rinelle bardzo starała się zachować spokojny wyraz twarzy, ale i tak mogłem czytać z niej jak z otwartej księgi. Martwiła się.
- Nie przejmuj się tym aż tak – powiedziałem – Samo się jakoś rozwiążę. Policja ich szuka, my też robimy, co w naszej mocy.
- A właściwie na czym to polega? To znaczy, co robicie?
- Grzebiemy, głównie w papierach kancelarii ojca – odparłem – Pamiętasz może tamtą blondynkę, od której wziąłem teczkę?
- Molly?
- Być może, nie pamiętam jej imienia. W każdym razie pracuje jako asystentka mojego ojca – widać dlaczego – a zawartość teczki, którą mi dała, to akta sprawy tego polityka, którego broniła kancelaria.
- Wolno ci czytać takie rzeczy? To chyba poufne.
- Mnie może i nie wolno, ale Leonard pracuje u ojca i jemu już bardziej wolno.
- No dobra. I co było w tych aktach?
- Poza prawniczym bełkotem? Pewne notatki, które mogły wskazywać na to, że Brumby wcale nie był tak niewinny, jak twierdził.
- Czyli miał powód, żeby zlik… porwać waszego tatę. Ale co z mamą?
- Nie wiem, może coś wiedziała, a może po prostu znalazła się w złym miejscu i złym czasie. Nie mam pojęcia.
- Okej, chyba wystarczy mi na dzisiaj – Rinelle wstała od stołu – Jakie masz plany na dzisiaj? – niespodziewanie zmieniła temat.
- Jak zwykle, idę do pracy – wzruszyłem ramionami.
- Do pracy? – zainteresowała się szatynka.
- Do pracy – potwierdziłem.
- A jakiej?
- Mojej.
- A konkretniej.
- Mojej własnej osobistej.
- Wiesz, że nie o to pytam.
- Oczywiście.
- Więc co to za praca?
- Dorywcza
- Raphaelu…
- Już dobrze, powiem ci.
- Dzięki bogu, nareszcie.
- Korepetycje – rzuciłem w końcu.
- Uuu, dajesz korki?
- No raczej ich nie potrzebuję.
- A z czego?
- Głównie z matematyki.
- A komu?
- A musisz tak o wszystko wypytywać?
- Jasne, że tak.
- To irytujące.
- Mówisz?
- Przestań.
- Jedynym sposobem na uciszenie mnie jest odpowiedzenie na moje pytania.
- Niech ci będzie – westchnąłem ciężko – Tylko obiecaj, że dasz mi potem spokój.
- Zdefiniuj „dasz spokój”.
- Rinelle…
- Oj, dobra, dobra. Zamknę się, jeśli o to chodzi – dziewczyna wywróciła oczami. Jak dziecko.
- W porządku. Tak, udzielam korepetycji z matematyki, głównie uczniom przed liceum, ale tacy też się zdarzają. Zadowolona?
- W miarę.
- To przestań wreszcie tyle gadać.
W odpowiedzi Rinelle zrobiła gest zamykania ust na zamek. Tym razem to ja wywróciłem oczami.
- No dobra, muszę się już zbierać. Trzymaj się, Rinelle.
- Mhm. Ty też, Raph.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że użyła zdrobnienia mojego imienia. Dziwnym trafem wcale mi to nie przeszkadzało.

***
No to zostałam sama. A to znaczy, że wypadałoby ułożyć plan na dziś. Gdybym miała tu jakichś znajomych, pewnie poszłabym z nimi na miasto, ale że znajomych brak, to muszę sobie radzić inaczej. A więc… mój pokój. Przydałoby się go trochę ogarnąć. Szczególnie biurko. Przez moje coraz intensywniejsze poszukiwanie studiów zawalone jest mnóstwem papierów, zakreślaczy i kolorowych karteczek. Tak, wiem, że nie powinnam doprowadzać miejsca pracy do takiego stanu. Jednak jak to mawiał Einstein: „Jeśli zabałaganione biurko jest oznaką zabałaganionego umysłu, to czego oznaką jest puste biurko?”. Czuję się więc usprawiedliwiona. Dobrze, skoro punkt pierwszy dzisiejszego poranka mam już ustalony, to czas na punkt drugi: rodzinka. Wypadałoby dać krewnym znak, że jeszcze żyję. A od czego jest Skype. Czyli został jeszcze punkt trzeci: absolutnie nie myśleć o rodzicach Raphaela, przynajmniej dzisiaj, bo inaczej głowa mi po prostu wybuchnie.
Skoro mam już plan działania, mogę zabierać się do roboty. Zaczynam odgruzowywać swoje biurko, ołówek po ołówku, kartka po kartce. Po kilku minutach dostrzegam białe drewno przebijające się spod sterty papierów. Po kolejnych kilku(nastu) minutach stój doprowadzony jest już do stanu jako-takiej używalności. Z resztą pokoju idzie już z górki., zresztą wcale nie miałam tam większego bałaganu.
Kiedy wreszcie kończę, odpalam laptopa i piszę do brata. Niemal natychmiast pojawia się okienko, a w nim… No właśnie nie bardzo wiem co. Chwilę zajmuje mi dojście do tego, że to Carlisle postanowił zrobić mi kawał i przyłożył swój otwór gębowy do kamerki.
- Car, daj spokój, to obrzydliwe – krzywię się.
- Ha, ha! Jestem potworem! – krzyczy mój brat i (dzięki bogom) odkleja się od monitora.
- Gdzie mama? – pytam.
- Poszła po coś do sklepu.
- A kiedy będzie?
- Za chwilę.
Biorąc pod uwagę, że pojęcie „chwila” jest u Carlisle’a bardzo względne, mama mogła przyjść do domu równie dobrze za godzinę jak i za minutę.
- No dobra. A ty co porabiasz tak sam? – pytam jak każda (w miarę) dobra siostra.
- Gadam z Colem i Jayem o nowym filmie. Wiesz, tym z kosmitami i superbohaterami.
Oczywiście.
- Rin? – mój braciszek przekrzywia głowę, przez co jego zawadiacki uśmiech wydaje się być jeszcze bardziej krzywy – A ty teraz robisz co? – Car wykazuje wybitną zdolność do wyrzucania zasad poprawnej gramatyki z głowy.
Już mam mu odpowiedzieć (a przy okazji go poprawić), gdy nagle otwierają się drzwi do mieszkania i słyszę znajomy głos.
- Zapomniałem książek – oznajmia Raphael, który właśnie wchodzi do kuchni z fryzurą jeszcze bardziej potarganą niż zwykle. Pewnie biegł.
- Kto to? Twój chłopak? – wypala wtórorodny moich rodziców i wygina się pod dziwnym kątem, aby móc lepiej widzieć bruneta.
- Nie – odpowiadam lekko zażenowana.
- O, a to z pewnością twój młodszy brat – Raphael przerywa poszukiwanie książek (w kuchni?) i zerka na monitor.
- Po czym wnosisz? – pytam kpiąco odwracając się w jego stronę.
- Macie ten sam błysk szaleństwa w oczach – parska chłopak – A tak naprawdę, to macie identyczne miny, kiedy się uśmiechacie – wskazuje laptop ruchem głowy.
- Jestem Carlisle – oznajmia chłopiec, dumny, że ktoś starszy zwrócił na niego uwagę.
- A ja Raphael, encantado – mój współlokator obdarza Carlisle’a jednosekundowym uśmiechem.
- Masz na nazwisko Encantado? – pyta braciszek.
- Nie. To taki rodzaj „miło mi”. Tyle, że w innym języku.
- Dziwnie mówisz. Jesteś z zagranicy?
Faktycznie, jak się tak nad tym zastanowić, to Raphael ma delikatny akcent. Oczywiście dziesięciolatek wyłapał go od razu. Pewnie powinnam być szybsza, ale co ja poradzę, że na Raphaela najpierw się patrzy, a dopiero potem ewentualnie słucha, jeśli wiecie, co mam na myśli.
- W połowie – odpowiada brunet, a kiedy widzi, że chłopiec nie rozumie, dodaje: - Mój tata jest Hiszpanem.
- Serio? – zachwyca się Car – Tak jak Messi?
- On akurat jest z Argentyny – zauważam.
- I umiesz mówić po hiszpańsku? – mój brat kompletnie mnie ignoruje.
- Jasne – przytakuje Raphael.
- O, o, powiedz coś, pooowiedz – dziesięciolatek robi minę smutnego psiaka.
- Wiesz co, Raphaelowi się chyba trochę śpieszy… - próbuję oponować.
- Nie, proszę! – protestuje chłopiec – Niech Rafa powie coś po hiszpańsku!
No, ładnie. Rafa. Czyli młody ma nowego ulubionego kolegę. Nie wiem, któremu z nich bardziej współczuć.
- A quien madruga, Dios le ayuda – mówi w końcu brunet.
- Super! – cieszy się Carlisle – A co to znaczy?
- „Kto rano wstaje, temu Bóg daje” – tłumaczę. A jednak te kilka lat nauki hiszpańskiego w szkole nie poszły na marne.
- Super – powtarza mała kreatura.
- Nie bardzo – odpowiada większa – Codziennie wstaję wcześniej, a Szef jakoś nigdy mi się nie objawił.
- Dobra, to nie czas na sekularyzację młodzieży – ucinam – Nie musisz przypadkiem szukać tych książek, Raphaelu?
- Hm? A, tak. W zasadzie to właśnie sobie przypomniałem, że dzisiaj ich nie potrzebuję. Niech sobie dzieciaki popiszą trochę przykładów – chłopak uśmiecha się demonicznie – Okej, muszę już lecieć. Cześć, Rinelle. Cześć, mniejsza wersjo Rinelle.
Po jego wyjściu uznaję, że najgorsze już minęło. I wtedy Carlisle wypowiada zdanie, które ostatecznie mnie dobija:
- Musisz się ładnie ubierać, żebyś była ładna i Rafa chciał się z tobą ożenić.
Nie odpowiadam. Po prostu uderzam się otwartą dłonią w twarz i próbuję nie zacząć walić głową w ścianę. Na szczęście zaraz potem przychodzi mama. Od razu zaczyna mnie wypytywać.
- Jak tam, słoneczko? Wszystko dobrze? Nie jesteś głodna? Ciepło ci? Jak się czujesz?
- Dobrze, tak, nie, tak i dobrze – odpowiadam.
- A jak ci się mieszka z tym, no…
- Rafą – wtrąca mój brat gdzieś z głębi pokoju.
- Raphaelem – prostuję – Tak, wszystko w porządku. Dogadujemy się jakoś.
- Mamusiu, on a nie wierzy w Boga, wiesz?
Cudownie. Teraz moja matka pomyśli, że zadaję się z jakimś antychrystem czy innym satanistą. Dzięki, mały.
- E… Rin? – mama spogląda na mnie pytająco.
- Nie ma się czym martwić. Rozmawiali sobie tylko przez chwilę – chyba udaje mi się ją uspokoić.
- No dobrze, ale powiedz mi coś jeszcze. Jak ci się układa z twoim współlokatorem? – ostatnie słowo wypowiada jakoś dziwnie i nie bardzo wiem, co ma na myśli. A raczej bardzo wiem, ale udaję, że wcale nie.
- Cóż… Jeśli chce, to potrafi być całkiem znośny – mówię ostrożnie.
- Mhm. A przystojny jest?
Zastrzeliła mnie tym.
- Jakie to ma znaczenie? – pytam z szeroko otwartymi oczami.
- No wiesz…
- Nie, nie wiem. A raczej wiem, ale wolałabym nie wiedzieć.
- Dobrze, dobrze, dotarło. Jestem wścibską matką. Ale chyba sama rozumiesz, jesteście w takim wieku…
- Nie. Jesteśmy. W. Żadnym. Wieku – cedzę, jednocześnie starając się zachować spokój.
- Jasne, rozumiem. Już nie będę.
- Dziękuję.
- Ale wy nie…
- Mama!
- Okej, okej! – moja rodzicielka unosi ręce w geście poddania – Zmieńmy temat.
- Proszę – wzdycham z ulgą.
- Musimy cię kiedyś odwiedzić.
- We trójkę?
- Raczej we dwójkę. Wiesz, jak to jest. Jamesa mogą w każdej chwili wezwać do szpitala.
Pewnie nie powinnam, ale ulżyło mi. To nie tak, że nie lubię chłopaka swojej mamy. Ma dobrą pracę, lubi mamę. Ogólnie jest w porządku, ale nieustannie stara się zastąpić naszego tatę. On jednak nie żyje i nie chcę nikogo innego na jego miejsce. Nawet Jamesa.
- Wiem, wiem – mówię – W każdym razie musicie do mnie przyjechać. Albo ja do was, cokolwiek będzie pierwsze.
- Dokładnie! – ożywia się mama – Musicie przyjechać.
- Musimy?
- To znaczy… Gdybyś chciała zabrać ze sobą Raphaela, to oczywiście jego też zapraszamy.
Już nawet nie mam siły protestować. Zastanawiam się tylko, czy wszystkie matki i młodsi bracia na świecie są tacy sami.
Po rozmowie z domem zasiadam do dalszych poszukiwań studiów. Po półtorej godzinie nie mogę już wytrzymać przed monitorem, postanawiam się trochę porozciągać. Potem postanawiam zrobić sobie przerwę i coś poczytać. Sięgam więc do biblioteczki i wyciągam książkę, którą ostatnio kupiłam sobie w pracy. Początkowo akcja jest prawie zerowa, ale z czasem powieść robi się tak zakręcona i absurdalna, że wciągam się bez reszty. Kiedy jestem już w okolicach setnej strony, nagle rozlega się głośna muzyka, a dokładniej czołówka z pewnej kreskówki o młodych superbohaterach. Potrzebuję kilku sekund, aby dotarło do mnie, że to mój telefon. Znajduje się na drugim końcu sypialni (czyli jakieś półtora metra ode mnie), więc wyginam się, aby po niego sięgnąć. Zerkam na wyświetlacz, żeby sprawdzić, kto to sobie o mnie przypomniał. Rany, Luna! Sto lat ze sobą nie rozmawiałyśmy. Z uśmiechem wpatruję się teraz w zdjęcie ciemnookiej brunetki o czekoladowych lokach. Pamiętam jak kilka lat temu złośliwe dziewczyny ze szkoły wyzywały ją od grubasek i tłuściochów. To było zupełnie bezpodstawne, bo choć Luny nigdy nie można było nazwać chudą, to jednak przy swoim wzroście (coś koło metra siedemdziesięciu lub więcej) po prostu nie jest w stanie nosić rozmiaru S. niech sobie te anorektyczne pustaki mówią co chcą, a ja i tak uważam, że Luna jest bardzo proporcjonalnie zbudowana.
A teraz może wypadałoby w końcu odebrać ten telefon zamiast rozmyślać nad przeszłością.
- Heja, zołzo – słyszę, gdy tylko naciskam zieloną słuchawkę.
- Też cię kocham, Lu – parskam.
- Czemu się nie odzywałaś przez tyle czasu? Umarłaś czy co?
- Nie, jeszcze żyję, sprawdziłam. A tak naprawdę to sorry, ale tyle się działo… - przypominam sobie wczorajszy dzie
[O11] ń, o którym jednak nie zamierzam mówić mojej rozmówczyni. Ani w ogóle nikomu.
- Aha, jasne. Cioci Luny nie okłamiesz. To przez tego twojego hiszpa
[O12] ńskiego amanta nie masz dla mnie czasu, co?
- Luna! – udaję oburzenie – Tobie tylko jedno w głowie!
Moja droga znajoma w przeciwieństwie do mnie jest istną, eee… mężczyźniarą? Nie wiem, jak to inaczej powiedzieć, bo jeśli facet może być kobieciarzem, to dziewczyna kim? Dobra, nieważne, wszyscy wiedzą, o co chodzi. Luna zawsze lubiła płeć brzydką, zresztą z wzajemnością. Kiedyś zapytałam ją o to, dlaczego zmienia chłopaków jak rękawiczki. Odpowiedziała mi wtedy, że szuka, cytuję, „takiego, który ją powali na kolana i będzie gotowa zrobić dla niego absolutnie wszystko”. Cóż, jak do tej pory było na odwrót, więc jeszcze trochę sobie poszuka. Ja nadal wolę swoje sposoby na znalezienie drugiej połówki. I co z tego, że nie mam żadnych.
- Ja i tak swoje wiem – głos brunetki przywraca mnie do rzeczywistości.
- Moja kochana Luno, to, że mieszkam z Raphaelem i przez większość czasu nie mam ochoty go zabić, nie oznacza jeszcze, że jesteśmy parą.
- Ach, Raphael, właśnie. Nie mogłam przypomnieć sobie jego imienia – Lu totalnie ignoruje resztę mojej wypowiedzi – Kiedy go poznam?
- Luna, co ty! Przecież ci mówię, że my nie…
- Ta, ta, ta. Każdy w meksykańskich telenowelach tak mówi, a potem i tak biorą ślub i mają gromadkę kędzierzawych dzieci.
- Nie wiem, czy wiesz, ale życie to niestety nie meksykańska telenowela. A swoją drogą, Hiszpan to nie to samo, co Meksykanin.
- No weź! – wyobrażam sobie, jak dziewczyna przewraca w tym momencie oczami – Nie trzeba kogoś kochać ani być razem, żeby się z nim przespać. A skoro jesteśmy w temacie. Przystojny jest?
Nie no, ja wysiadam, kolejna!
- Kobieto, a co… - zaczynam, ale przerywa mi przybycie rzeczonego „przystojniaka”.
- No cześć – wita mnie w drzwiach i zauważa, że rozmawiam, więc chce się wycofać.
- Nie, nie, nie, poczekaj! – zatrzymuję go i robię mu zdjęcie znienacka.
- Co to miało być? – pyta zdezorientowany i niespecjalnie zadowolony Raphael mrugając jednocześnie oczami z powodu flesza.
- Zupełnie nic – odpowiadam z miną niewiniątka trzymając telefon przyciśnięty do piersi, aby choć trochę stłumić trajkotanie Luny.
Raphael, choć nie wydaje się przekonany, wzdycha tylko ciężko i idzie do kuchni. Wydaje mi się, że mruczy przy tym pod nosem coś o „zanikającym pierwiastku normalności”. Cokolwiek to znaczy. Ja natomiast wracam do rozmowy z największą gadułą świata i wysyłam jej zdjęcie mojego współlokatora.
- No, no, no – słyszę aprobatę w głosie Luny – Panno Rinelle Serafino Morgan, ale się pani trafiło!
- Nie używaj mojego drugiego imienia, jest okropne – krzywię się – I nie, nie trafiło mi się, ponieważ Raphael wcale mi się nie podoba.
W życiu tak szybko nie wyświetliło się w mojej głowie słowo „kłamstwo”.
- Wątpię, masz za dobry gust. Ale dobrze, uznajmy, że nic do niego nie czujesz. No i co z tego? Popatrzeć zawsze możesz!
- Luna!
- No co? Ja tylko prawdę mówię.
- Jesteś nieznośna.
- Dziękuję.
- To nie był komplement.
- Wiem. Słuchaj, muszę kończyć, bo aktualnie wkuwam budowę trzeciego kolana środkowej nogi, dobra?
A właśnie, przecież Luna dostała się na studia medyczne. Nie mam pojęcia jak to zrobiła, ponieważ w liceum bardziej od przedmiotów interesowali ją panowie nauczyciele, którzy ich uczyli. Ale, trzeba przyznać, z biologii to ona zawsze dobra była.
- Jasne, Lu. Do usłyszenia – mówię.
- Byle za niedługo. I następnym razem chcę więcej szczegółów! – ostatnie słowo wypowiada tak sugestywnie, że nie mam najmniejszych wątpliwości, o jakie szczegóły  jej chodzi.
Rozłączam się, śmiejąc się pod nosem. Oj, ta dziewczyna nigdy się nie zmieni. Kręcąc głową odkładam telefon na biurko, a potem idę do kuchni. Tam zastaję Raphaela z miską zupy i dziwną miną.
- Rinelle, czyżby moja atrakcyjna osoba nie działała na ciebie oszałamiająco? – pyta nienaturalnie wysokim tonem, widocznie powstrzymując się od śmiechu.
- O – momentalnie robię się cała czerwona – Zapomniałam, jak cienkie są te ściany.
W tym momencie barki chłopaka zaczynają się trząść, a on sam przytyka sobie rękę do ust, aby powstrzymać atak śmiechu. Po kilku sekundach jednak przegrywa z własnym rozbawieniem.
- No i z czego rżysz? – pytam zbyt zawstydzona, żeby podnieść na niego wzrok.
- Z całej waszej rozmowy – przyznaje szczerze Raphael – Masz bardzo głośno nastawiony telefon, wiesz?
- Podsłuchiwałeś? – nagle wstępuje we mnie buntowniczy duch. Wbijam we współlokatora wzrok i biorę się pod boki.
- Nie. Słyszałem, a to różnica – brunet stara się opanować, co jednak niespecjalnie mu wychodzi.
Już mam coś odburknąć, kiedy dociera do mnie, że to dobrze, że się śmieje. Jest mu to potrzebne. Mogę tylko zgadywać, jak ciężka jest dla niego sytuacja z rodzicami. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, przez co on teraz przechodzi. Jednak stara się żyć w miarę normalnie, pewnie żeby nie oszaleć z nerwów. Każda taka chwila normalności jest na wagę złota, więc chociaż głupio się czuję z tym, że słyszał moją rozmowę, to nie zamierzam mu przerywać.
Stoję taka zamyślona, a kiedy Raphael zauważa moją minę, również poważnieje.
- Wiem, też o tym myślę – mówi, a ja zastanawiam się, jak udaje mu się czytać w moich myślach.
- Są jakieś nowe informacje? – pytam, ale chłopak kręci głową.
- Nie. Policja nic nie ma. A jeśli chodzi o Oriona, to coraz rzadziej ktokolwiek ma czas, żeby cokolwiek sprawdzić.
- To znaczy?
- Oriona tworzą żywi ludzie mający własne życie i problemy. Nie można od nich wymagać, żeby przesiadywali całymi dniami przy komputerach czy telefonach i szukali maleńkich skrawków informacji.
Sądząc po tonie jego wypowiedzi musiał to najpierw od kogoś usłyszeć, a potem powtarzać sobie, aż tego nie zaakceptował.
- Rozumiem – mówię – A ja… Czy ja mogę ci jakoś pomóc?
- Nie – odpowiada prawie natychmiast Raphael, po czym dodaje już łagodniej: - Rinelle, naprawdę doceniam to, że chcesz coś zrobić, ale po prostu nie jesteś w stanie.
Spuszczam wzrok. Pewnie ma rację, ale ja i tak chcę mu pomóc. Na razie jednak wolę zmienić temat, żeby go więcej nie drażnić.
- W porządku, nieważne – potrząsam głową – Porozmawiajmy o czymś innym. Na przykład… dlaczego zawsze zwracasz się do mnie pełnym imieniem? – w tym momencie jego ręka, w której trzyma łyżkę, zastyga w połowie drogi między miską a ustami.
- Dlaczego? – powtarza po chwili – Cóż, ty też nie używasz zdrobnienia wobec mnie.
- Ponieważ sobie tego nie życzysz – przypominam mu.
- Ach… no tak. Ale… ja po prostu nie mówię do ludzi zdrobniale – chyba zapędzam go w kozi róg.
- A Leo?
- To mój brat.
- Con?
- „Conwear” jest za długie.
- To może…
- Nie, starczy już – ucina Raphael – A poza tym, jest mnóstwo osób, do których zwracam się pełnym imieniem. Na przykład Naomi.
- Coś mi się wydaje, że to dlatego, że niezbyt ją lubisz.
- Mam swoje powody - chłopak wzrusza ramionami.
- Nie wątpię – parskam – Ale, ale. Czy to znaczy, że mnie też nie lubisz? – droczę się z nim. On w odpowiedzi posyła mi spojrzenie spod byka, które nie do końca wiem, jak zinterpretować.
- Może po prostu uważam, że lepiej będzie, jeśli zostawię twoje imię w niezmienionej postaci – mruczy po chwili.
Trochę trudno mi się z tym kłócić, choć pewne znalazłabym jakąś odpowiedź. Decyduję się jednak nic nie mówić. Patrzę tylko na Raphaela, który wstaje, aby umyć naczynia, i zastanawiam się, co mu się tam roi pod tą czarną czupryną. Cholera, od tyłu jego włosy też wyglądają nieźle. Ogólnie od tyłu wygląda nieźle. Jeszcze jak się tak pochyla nad zlewem, to dłuższe kosmyki opadają mu na czoło i to jest… wow. I te ciemne rzęsy okalające lekko przymrużone oczy…
Rinelle, stooop! Stooop! To przecież Raphael. Niemiły, sarkastyczny, oschły, zły na cały świat Raphael. I to, że wygląda niepokojąco dobrze wykonując zwykłe codzienne czynności, nie powinno mnie w ogóle obchodzić. Ale z jakiegoś powodu obchodzi. I to bardzo. Jezu, dziewczyno, ogarnij się. On nie ma teraz głowy do takich rzeczy. A nawet gdyby miał, to nie sądzę, żeby na mnie spojrzał.
No dobra, koniec użalania się nad sobą i koniec z takimi myślami o Raphaelu. Powinnam się raczej zastanowić, co mogę zrobić, żeby mu pomóc. Tylko jak na złość nic nie przychodzi mi do głowy i nic nie wskazuje na to, żeby ten stan wkrótce się zmienił.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozdział 25

Rozdziały 8 i 9

Rozdział 24