Rozdział 28


Wróciliśmy do miasta popołudniu. Była to a pora dnia, kiedy nie jest ani wcześnie, ani późno i nie wiadomo, co ze sobą zrobić. To znaczy, ja miałem zaplanowane jeszcze dzisiaj korepetycje, ale wciąż pozostawało mi dużo wolnego czasu do zagospodarowania.
Wiedziałem jedno: zanim cokolwiek zrobię, muszę ogarnąć chaos w głowie. Ta podróż, podczas której słuchaliśmy z Rinelle muzyki… cholera, ta podróż nie przyniosła nic dobrego. Po co tam pojechałem? Po co byłem dla niej miły? Po co dałem jej tą durną słuchawkę? Dziesiątki takich pytań kłębiły mi się w głowie, a ja nie chciałem i/lub nie mogłem na nie odpowiedzieć. Dlaczego? Cóż, po długotrwałych rozmyślaniach doszedłem do jednego oświecającego wniosku: jestem kretynem. Nie zamierzałem tym stwierdzeniem podważać swojego IQ, ale istnieją różne typy kretynizmu. Ja musiałem widocznie cierpieć na jedną z gorszych odmian.
Postanowiłem zaczerpnąć świeżego powietrza. Ledwo wszedłem do mieszkania, złożyłem plecak w swoim pokoju, a kilka minut później siedziałem już na ławce przed blokiem.
Zacząłem tym razem od czegoś innego. Rodzice co z nimi? Nadal nie miałem pojęcia. Co czułem w związku z tym? Może złość? Nie, to już była raczej chłodna akceptacja faktu, że najprawdopodobniej nigdy więcej ich nie zobaczę. Jakikolwiek gniew już dawno minął, a razem z nim odeszła nadzieja. W tej kwestii miałem jasność. Moje uczucia nie były pozytywne, ale na pewno uporządkowane. Ale co do Rinelle… Joder, wcale mi się to nie podobało. Bezwiednie skłaniała mnie do robienia i mówienia rzeczy, o których wcześniej nawet bym nie pomyślał. Nie miałem siły po raz kolejny wyrzucać sobie samego pomysłu wyjazdu z nią, ale przecież nie było tak, że tylko tam stałem i oddychałem. O nie, ja musiałem się wtrącać, musiałem się angażować. Jej brat mnie polubił i to chyba bardzo niedobrze. Nie wolno aż tak przywiązywać do siebie ludzi, a już na pewno nie takich, których się pewnie już nigdy nie zobaczy. A zaraz po rysowaniu z Carlislem popełniłem kolejny ogromny błąd i nie mówię tu nawet o uspokajaniu go podczas snu. Nie, ja oczywiście musiałem pójść dalej, dać mu tę cholerną rękę, a potem, kiedy przyszła Rinelle, zrobić jej miejsce, żeby położyła się obok mnie, zamiast jak normalny człowiek zejść z łóżka i pozwolić siostrze spać z bratem. Sytuację dodatkowo pogarszał fakt, że zrobiłem to z premedytacją, zupełnie na trzeźwo i z absolutnie egoistycznych pobudek. Ja chciałem, żeby się obok mnie położyła, chciałem poczuć jej dotyk i ciepło przy sobie.
Potem robiło się już tylko gorzej. Chociażby ten poranny numer z byłym chłopakiem Rinelle. Co mi strzeliło do tego durnego łba? Odpowiedź, jakkolwiek próbowałbym się jej wyprzeć, była jedna. Zazdrość. Esta puta envidia. To znaczy, oczywiście chciałem pomóc Rinelle w pozbyciu się intruza (i przy okazji utrzeć mu nosa). Ale wcale nie musiałem tego robić w taki sposób, jakby… jakby ona była moja. Bo nie była.
Co jeszcze? Może popisywanie się francuskim przy jej przyjaciółce? Albo komentarze dotyczące sukienki? Boże, ta sukienka… Nie mogłem na nią patrzeć. Była okropna. Rinelle wyglądała w niej po prostu… pięknie. Niezwykle. A ja wcale nie powinienem tak uważać. W ogóle nie powinienem myśleć o mojej współlokatorce w tych kategoriach.
W takich momentach prawie żałuję, że nie wierzę w Boga. Mógłbym się wtedy do niego pomodlić, żeby magicznie rozwiązał mój problem albo po prostu poszedłbym do klasztoru i sprawa załatwiona. Ale nie. Bo po co sobie życie ułatwiać? Ja musiałem zostać ateistą oglądającym się za spódnicami, a raczej za jedną spódnicą, z którą dodatkowo mieszkałem. Maravilloso, joder.
Moje rozmyślania przerwał dzwonek telefonu.
- Halo? – odebrałem.
- Rafa? – po drugiej stronie Leo zwrócił się do mnie hiszpańskim zdrobnieniem, co zdradzało jego niepokój – Możesz rozmawiać?
- Cóż, byłem właśnie w trakcie kwestionowania życiowych wyborów, ale mogę odłożyć to na później – odparłem.
- No to odłóż – mój brat najwyraźniej nie miał ochoty na żarty – Dzwonił do mnie Erikkson.
- I?
- I przyjedź do mnie wieczorem. Aha, weź też Rinelle.
- A to po co? – nagle zrobiłem się czujny.
- Wszystko wam wytłumaczymy, obiecuję – Leonardo próbował mnie uspokoić, jednak ja dobrze znałem ten ton. Kombinował coś. Coś, co na pewno by mi się nie spodobało.
- Leo… - zacząłem.
- Braciszku, proszę cię, zaufaj mi.
- Chyba raczej nie powinienem.
- Proszę cię – powtórzył Leonardo – Możemy w końcu znaleźć rodziców.
Wiesz, że to nieprawda – pomyślałem, ale na głos powiedziałem:
- Może i tak, ale po co ci do tego Rinelle?
- To nie jest rozmowa na telefon. Przyjedźcie wieczorem.
- W porządku – skapitulowałem – Ale nadal jestem przeciwny wciąganiu Rinelle w to całe bagno.
- Wiem, wiem. Ale tonący brzytwy się chwyta, prawda?
Rinelle nie jest brzytwą - chciałem powiedzieć, ale nie zdążyłem, ponieważ mój brat się rozłączył.
Niedobrze. Nawet bardzo niedobrze. Robienie różnych głupich rzeczy, żeby znaleźć rodziców to jedno, ale angażowanie w to Rinelle… Niedobrze. Cholera jasna! Czy nic nigdy nie może być proste?
Sprawdziłem godzinę na wyświetlaczu telefonu. Było na tyle wcześnie, żebym się nie spóźnił, ale powinienem się już zbierać. Cóż, w takim razie pomartwię się później.
Co ja mówię, przecież martwię się cały czas!
Poszedłem z powrotem do budynku. Nerwy spowodowały chyba nagły przypływ energii, ponieważ pokonywałem naraz dwa i trzy stopnie. Kiedy już wszedłem do mieszkania, zacząłem szukać podręczników, żeby je spakować na korepetycje.
- Rafaelu? Dobrze się czujesz? – usłyszałem nagle głos Rinelle, która w pewnym momencie musiała stanąć w drzwiach mojej sypialni.
- Zależy o co dokładnie pytasz – mruknąłem pod nosem, przekopując szuflady biurka – A właśnie, dlaczego w ogóle pytasz?
- Sama nie wiem. Wpadłeś tu jak burza i miotasz się po pokoju jak wiewiórka z ADHD, może dlatego?
- Ha, ha – nie miałem nastroju do żartów.
- Tak, wiem, jestem przezabawna. A teraz gadaj, co się stało.
- Nic – odpowiedziałem raz po raz układając książki w plecaku – Tylko dzwonił Leonard i…
- Leonard?! – dziewczyna w sekundę znalazła się tuż przy mnie – Chodzi o rodziców? Znaleźliście coś?
- Daj mi dojść do słowa, to wszystkiego się dowiesz.
- Przepraszam, mów.
- Tak naprawdę to nie mam wiele do powiedzenia. Mój brat… oni mają jakiś plan i chcieli, żebyśmy wieczorem pojechali do mieszkania Leo…
- Zraz, my? To znaczy ty i ja?
- Owszem, tak właśnie działa liczba mnoga.
- Czyli… będę potrzebna? Pomogę wam?
- Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne,
- Obiecuję, zrobię wszystko, co tylko będę mogła – Rinelle wydawała się zupełnie nie zauważać mojego negatywnego nastawienia. Przeciwnie, reagowała niezdrowym więc entuzjazmem zaprawionym chęcią natychmiastowej pomocy. Zupełnie jej nie rozumiałem.
- Nie wątpię, Rinelle – westchnąłem zrezygnowany.
Wtedy ona zrobiła coś bardzo w jej stylu, na co powinienem być przygotowany, ale oczywiście nie byłem. Przytuliła mnie, ale nie tak jak zwykle. Prawą ręką objęła mnie mocno w pasie, a lewą wsunęła w moje włosy nad karkiem, tym samym zmuszając mnie do pochylenia głowy aż do jej ramienia. Wdychałem delikatny kwiatowy zapach pomieszany z ciepłem bijącym od skóry jej szyi, podczas gdy ona łagodnie przeczesywała mi włosy palcami. Przeszedł mnie dreszcz. Nagle poczułem się bardzo ciężki, zmęczony. Wydawało mi się, że zaraz upadnę, więc otoczyłem Rinelle ramionami w pasie i wtuliłem się w nią jeszcze mocniej, pozwalając, żeby to ona podtrzymywała uścisk. Przez głowę przemknęło mi, że to głupie, bo przecież ona jest dużo mniejsza ode mnie i powinno być ogólnie na odwrót. Na szczęście pojawiła się też druga myśl, która kazała pierwszej spieprzać, a mnie trochę się rozluźnić. Posłuchałem.
Właściwie to nie wiem dlaczego. Cała ta scena była w pewnym sensie bardzo intymna, powinna więc co najmniej napawać mnie niepokojem. W tym momencie jednak czułem coś zupełnie odwrotnego. To znaczy, owszem, spłynął na mnie cały tłumiony w ostatni  czasie stres, ale teraz już jakby uchodził.
- Będzie dobrze, naprawdę – powiedziała cicho Rinelle, a jej ciepły oddech musnął przy tym moje ucho, jednocześnie wywołując na karku gęsią skórkę – Uda nam się.
Po tych słowach niespodziewanie pocałowała mnie w policzek tuż pod zewnętrznym kącikiem oka. Tak mnie to zaskoczyło, że aż się od niej odsunąłem, przez co teraz znajdowaliśmy się w nieco innej pozycji. Na powrót miałem głowę wyżej od niej, chociaż pozostawałem zgarbiony i pochylony w stronę dziewczyny, a ona nadal mnie obejmowała. W teorii oddaliliśmy się od siebie, ale w praktyce nasz twarze znajdowały się teraz bliżej niż wcześniej, na tyle blisko, że mogłem policzyć piegi na jej nosie.
Cała akcja trwała mniej więcej sekundę. Przez kolejne dwie, które wydawały mi się torturą, patrzyliśmy sobie w oczy. Dlaczego torturą? Ponieważ nie mogłem wykonać jedynego ruchu, jakiego chciałem. A chciałem bardzo.
Pozwoliłem moim oczom zatrzymać się na jej pełnych ustach, ale tylko przez ułamek sekundy. Następnie od razu spuściłem wzrok i na dobre wycofałem się z objęć Rinelle.
- Dzięki – wykrztusiłem w końcu, kiedy już znalazłem się w bezpiecznej odległości, to jest takiej, z której nie mogła mnie dosięgnąć.
- Przecież wiesz, że nie masz za co dziękować – uśmiechnęła się ciepło i jakby smutno jednocześnie.
Stała z lekko przekrzywioną głową obejmując się przy tym rękami. Oczywiście już przebrała się po podróży. Teraz miała na sobie obcisłe jeansy i miękki jasnoróżowy sweter z luźnym dekoltem odsłaniającym jej obojczyki i fragment prawego ramienia, na które spadały kasztanowe fale.
Nie wiedziałem, gdzie oczy podziać, żeby moje myśli nie były aż tak oczywiste.
- To… - zacząłem, próbując zająć moje myśli czymś z zerowym współczynnikiem uczuć. O właśnie, matematyka może być – To ja już pójdę. Za godzinę mam korepetycje. A jak wrócę, to pojedziemy do Leonarda. Razem – modliłem się o brak nerwowego słowotoku, ale, jak już wiele razy wcześniej stwierdziłem, Boga najwyraźniej nie ma.
- W porządku – Rinelle uśmiechnęła się po raz kolejny – To do zobaczenia później.
- Tak, później… Cześć! – rzuciłem i niemal pędem opuściłem mieszkanie, prawie zapominając przy tym o plecaku z książkami.
Żeby dotrzeć na miejsce z kilkuminutowym zapasem powinienem pójść na autobus, ale zatłoczony pojazd komunikacji miejskiej był ostatnią rzeczą, na jaką miałem teraz ochotę. Spacer dobrze mi zrobi, musiałem trochę ochłonąć.
Żeby uporządkować myśli, zacząłem liczyć kroki. Przez pierwsze dwadzieścia wyrzucałem sobie brak kręgosłupa moralnego. Wieczorem będę obmyślać plany dotyczące poszukiwań moich rodziców, a jeszcze przed chwilą praktycznie obściskiwałem się z jakąś dziewczyną! Nie jakąś – poprawiłem się niemal natychmiast. Rinelle. Ona nie była pierwszą lepszą, co do tego miałem absolutną pewność. Ale co to zmieniało? Nie powinienem zbytnio angażować się emocjonalnie, ponieważ to tylko przyćmiewa jasność umysłu. Związki i sentymenty to nie dla mnie. A poza tym… Nigdy nie byłbym dla niej dość dobry. Słabo wychodziło mnie bycie jej przyjacielem, a już na pewno nie widziałem się w roli chłopaka, męża czy, o zgrozo, ojca jej dzieci. Rinelle zasługiwała na kogoś lepszego, kogoś… normalnego. Mężczyzna, z którym będzie, powinien ją wspierać, rozśmieszać, wzbudzać w niej poczucie niebezpieczeństwa. A ja? Ja z samym sobą codziennie toczyłem walkę o zachowanie jako takiej równowagi w życiu. Na pewno nie byłem normalny ani stabilny, a jeśli już, to mniej więcej w takim samym stopniu jak rozkładane plastikowe krzesło ze sklepu z chińszczyzną. Ja po prostu się dla niej nie nadawałem. Ale znałem kogoś, kto byłby idealny. Leonardo. Tak, razem tworzyliby dobrą parę. Oczywiście wiedziałem, że mój brat miał obecnie dziewczynę, ale coś mi mówiło, że era Naomi nie potrwa już długo. Z Rinelle natomiast dogadywał się świetnie, widziałem to na własne oczy. Poza tym Leo zawsze był pełen optymizmu, miły i czarujący. Lepszego człowieka od niego nie znałem. A co do Rinelle, ona… Ona jak najbardziej zasługiwała na kogoś takiego. Po prostu. Tak, to dobry pomysł. Nie żebym palił się do swatania tych dwojga, jednak idea ich związku wcale nie była nierealna. Pasowaliby do siebie.
Trochę się już uspokoiłem, za to humor miałem jeszcze gorszy niż przed chwilą. Paradoksalnie to był dobry znak. Brak przyspieszonego tętna i zamętu w głowie – wszystko wracało do normy. To znaczy, do mojej normy.
Tak właśnie powinno być. Jestem sam. Zawsze byłem i zawsz będę. Bo to oznaczało spoój.
***
Czy to naprawdę? A może mi się tylko zdawało? Cholera, mogłabym przysiąc, że widziałam coś w oczach Rafaela, kiedy się do mnie przed chwilą przytulał. Poza tym, był taki zmieszany… A może ja sobie za dużo wyobrażam? Przecież on zawsze jest zmieszany, kiedy go dotykam. To znaczy, kiedy ktoś go dotyka. Nie ja. Tu nie chodzi o mnie. Nie mogę myśleć, że jestem dla niego kimś więcej niż dziewczyną, z którą mieszka. No, może się nie doceniam, mógłby mnie nazwać przyjaciółką, chociaż wątpię, żeby to zrobił. A ja nie to chciałam usłyszeć.
Głupia – wyśmiały mnie moje własne myśli. Ale miały rację. Bo jak mogę wierzyć, że stanę się kiedyś dla Rafaela kimś więcej, niż tylko mała, głupią dziewczynką desperacko pragnącą być częścią jego życia? Może i doceniał moją troskę albo nawet mnie lubił, ale raczej w ten sposób, w jaki lubi się dzieci lub dowcipnych znajomych. Nigdy nie będę wystarczająco dojrzała (ani ładna, jeśli już mówimy o moich brakach), żeby na mnie spojrzał. Jestem tego świadoma, ale to wcale nie pomaga. Bo Rafael mi się już nie tylko podoba. Już nie tylko lubię na niego patrzeć, żartować z nim czy czekać na okazję do przytulenia go. Ja naprawdę chcę, żeby był szczęśliwy i boli mnie, kiedy cierpi. Jestem pewna, że gdyby mnie o coś poprosił, jak na przykład dzisiaj w sprawie rodziców, zrobiłabym to bez wahania. Dlaczego? Bo się w nim zakochałam. Tak, dokładnie. Zakochałam się po uszy w Rafaelu Cortezie i z każdym dniem wpadam coraz bardziej.
Kretynka ze mnie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozdział 25

Rozdział 10

Rozdziały 8 i 9